08-17-2004, 07:56 AM
Grzebiąc w internecie znalazłem wiersze ludzi chorych na shizofrenie, sami przyznajcie, że są dobre:
Jak zabiłem Boga...
-Powiedz... wierzysz w wieczność?
-Ja nie wierzę nawet w jutro...
-Powiedz, że wierzysz!
-Nie...
-Więc zginiesz... piekło cię pochłonie!
-Więc zginę...
-Nie boisz się?
-Nie...
-Kłamiesz!
-Kłamiesz...
-Drwisz!
-Drwisz...
-Będziesz cierpiał!
-Nie bardziej niż teraz...
-Co więc się z tobą stanie po śmierci?
-Będę szczęśliwy...
-Przecież powiedziałeś, że nie wierzysz w wieczność...
-Nawet w jutro... o wieczności nic nie mówiłem.
-Przestań bawić się w gierki słowne!
-Przestań bawić się moim życiem...
-Przecież już nie żyjesz!
-Przecież to ty mnie zaraz zepchniesz do piekła... więc chyba jeszcze żyję...
-Zniszczę cię!
-Czekam...
-Na co?
-Czy jesteś w stanie zrobić ze mną coś jeszcze gorszego...
-Pytasz jakbyś nie wiedział.
-Nie pytam-naśmiewam się...
-Jesteś szatanem!
-Jestem twoim dzieckiem...
-Nie możesz nim być-przecież ty nawet we mnie nie wierzysz!
-Więc cię nie ma...
-Jestem... widzisz!
-Nie widzę...
-Oni widzą!
-Oni są ślepi... zaślepieni...
-Moja jasność im prowadzi!
-Oślepia...
-Wskazuje drogę...
-Do piekła...
-Do raju! Zgiń, niech szatan się tobą zajmie!
-Przecież właśnie się mną zajmujesz...
-Jestem Bogiem!
-Nie możesz być bogiem, przecież jestem ateistą i nie wierzę w ciebie... Nie mogę cię widzieć...
-Więc czym dla ciebie jestem? Szatanem?
-W szatana też nie wierzę...
-Więc czym...
-Niczym... nie ma cię, nigdy nie istniałeś. Świat powstał w wyniku wielkiego wybuchu, człowiek pochodzi od małpy... na wszystko mam wyjaśnienie.
-Ale jestem... Bogiem!
-Ale ja cię już nie potrzebuję... Jesteś kłamstwem...
-Jestem prawdą!
-Nie możesz być prawdą, zapomniałeś już, że cię nie ma?
-Nie ma...
I zniknął Bóg, bo przecież nigdy go nie było... A niknąc rozmyślał... Był przecież sprawcą wszystkiego, był wszelkim dobrem, początkiem i końcem, ojcem... Jego własne dziecko go zapomniało... Zniknął... Utopił się w samouwielbieniu... Mieszkał w kościołach, mieszkał w domach pychy, którą sam ustanowił grzechem głównym...
Sam jest sobie winny... Sam postawił się pod ścianą... Stał się paradoksem, udowodnił fałszywość tezy swego istnienia... To wszystko jego wina... Ale przecież go nigdy nie było...
A ja... ja, który z ust Boga zostałem nazwany szatanem... Ja, zwykły człowiek... Ja, zabójca bogów, morderca... mściciel... Pomściłem wszystkich, którzy wciąż ciągną za sobą swoje niechciane życie... Wszystkich, którzy rodzą się już martwi... Wszystkich, którym wmówiono Boga i wszelkie wartości, wszystkich, którym nie pozwolono samodzielnie myśleć... Wszystkich... Niech wszyscy wiedzą... jak zabiłem Boga...
Autor tego wiersza nie chciał zdradzić jak się nazywa.
-------------------------------------------------------------
THA CRODELLEM STHORDA
(Krucjata po widok zapomnianego raju)
Archanieli patron poezji,a bezimienny stróż o złotych tęczówkach oczu, o piór szmaragdowym wzruszeniu gdy gród mój cynamonowy porzucił mego sennego ducha ponad nimb lśniący... zstąpił z wysokiego nurtu plejad, kamiennymi schodami udręki - czarnym marmurem chłodu.Jak z pałaców najwyższych opadająca korona tęsknoty,tak On splinem wypełnił dno mego astralnego ciała w fioletach zmroku.Spełniając upadek swój bezładnie lecz wciąż szlachetnie.
A grody cynamonowe pachniały gdy za obliczem ludu ignorancji - upadły zrodził sobą łany najświeższe, barwniejsze gwiazdy zakwitły niż kiedykolwiek... lecz lud sennie głosił o nadejściu niezwykle wczesnej wiosny.Był to renesans niezwykłej intensywności, gdy poezja objawia się bukietem sekretnych pąków,gdy całym sekretem jest prozaiczność piękna dla zamkniętych serc ludzkich.
Dnia ósmego letarg zsunął swą powiekę z mego oka ciekawości ,gdy nabrzmiałe sokiem brzozy skłoniły me niecierpliwe dłonie do spotkania z wielką gamą wiosny,zwartą w obrzeżach grodu cynamonowego,a w mieniących się źrenicach Archanioła.
Oto pragnieniem krucjaty ja nasycony poprzez ogród,porzez karmazynowe powoje marzeń strawiłem przestrzeń co materią nie była,osaczyłem panoramy swą odyseją, tkwiąc wciąż w jednym miejscu pod rozdrzewiem gdzie wśród żył korzennych niegdyś pochowałem swe umierające,pierwotne wiersze.Sen mnie cicho spowił szatą mleczną,mgły welonem.
Gdzieś skwar duszący wzbił się nagle,gdzieś słońce zaćmiło się duchem mym gdyż pomarłem snem dziwnym przeżarty.
Śmierć nie jest końcem jest mym kręgiem stopni,a wnętrze oka przypomina wężowy splot ku górze gdzie brnąłem już nie strudzony lecz nienazwany,nowy,szukający odpowiedzi... szukający imienia anielskiego.Pajęcze skarbnice perliły się obnażoną intrygą tam z dołu, wszystko było smakiem i wiarą,rumieniły się świętości gdy wciąż nowymi pytaniami poławiałem kolejne chusty widzianego absolutu.
Ramy zakrzywionego czasu im wyżej,tym głośniej zdawały się pękać i łamać,zakrywając granice rozsądku stuforemnymi motylami.
I wzbijały się kruki mej lekkości i wiosna zdawała się szeptać tkliwiej,bliżej wnętrza,bliżej serca.Rozbijały się głazy w mech obrastając,nabierały lekkości stopnie kamienne.
Zwiewność oraz lot - oto wasz kres,a jednak istnieją jeszcze granice... serce moje przecież odurzone i ciężkie,rubin czy szmaragd - grzechów i trucizn ziemskie kotwice.I dno mnie wciąga najkamienniejszego choć nie ma grawitacji,a cel tak blisko.Próżno.
Wykrwaw ludzkie szkatuły,oczu metal wykrwaw na wieki,obnaż szaty nawet swych myśli.
Bądź jak uroda i ochydność,jak miłość i nienawiść - zlotny skrajnie lecz prawdziwy i skrajny nad wyraźność... bądź wyrazem między wierszami,snem o sobie samym - polne serce szepty unosi do warg spragninych,do ust jak bursztyn.
Po warkoczu księżycowej poświaty się unoszę lecz dnieje prawdziwie.Nic nie pojmę już,i nic nie jest już zrozumiałe.
Jakby w studni jądro lecz ku górze ,spragniony i czysty tak bardzo się podnoszę,w kręgu tym głębnych zasłon enigmy czy wrót mocne zwarcie... pokonuję bezwidnio,cirpliwie,za pierwszych ich nurtem alchemii absolut niewypowiedzany się mieni.U kolumnad przedziwnych nieznane strąki eterycznych diamentów się roszą, skraplają z wysoka gdzie pejzaż wciąż wzrasta,wchłaniając mnie sennie z największą czułością.
Lazur tam wyżej upojony mrokiem lecz ja bez lęku gdy u stóp co płyną tą opowieścią ma nadzieja rośnie i nabrzmiewa zachodzącą pomarańczą słońca pierwszych obietnic.
Jak sala przepyszna,szlachetny to widok,otchłanna pieczara,wnętrze duchowej skarbnicy,misternie osypana ciepłem uczuć.
Czy to więc wzniosłych oczu łuna boska,skoro zwarta widzianymi poprzez wiecznię obrazami - rozświetla mi ogrodowe zaplecze gdzie sam Mistrz z podobna dumał poprzez ziarno wieczności.
Ponad bramami girlandy westchnień płyną,jedne przeszklone,inne zbyt mętne... A różnorodnią w powysokiej swej chwale dumne i piękne jak liliowe miłości sploty (lecz zgoła coś więcej).
I czymże te były obliczne ich wdzięki gdy kładąc je w półsen na mej rozedrganej piersi... tak pojąłem za sercem co rozumnie się skłaniało będąc świeżym. To jakże innych kwiatów mowa, niby bratnia - rozpląsana w słońcu,osłodzona w deszczu.
Oto w liniach kwieci zdobnych w locie mym ku gwiazdom tkwiło słowo Jego - doskonała mowa,ludzkim zmysłem niedbale odbierana.
Święta poezja absolutu w labiryncie upadłego archanioła,pierwsze ku najwyższym,gdzie szczyt pożądany,gdzie zawiłe od zarania,gdzie przepiękne tajne jarnie,świtem zasnute poblaski,szpetne piękno nawet.Enigmy smutek zwarty,wszechodpowiedź w jednej perłowej muszli - drzazgą,błyskiem,chwil momentem (jednym gestem,a w nim wszystko).
Zwyczajne pola,dawno zapomniane,sady owocowe tutaj wśród nas...
Zaprawdę to była przedsień starego Raju...
Oskar Rakowski
To też jest zajebiste, ale miałem małe problemy ze zrozumieniem treści, musiałem co raz zatrzymywać się na kilka minut na jakimś fragmęcie.
Jak zabiłem Boga...
-Powiedz... wierzysz w wieczność?
-Ja nie wierzę nawet w jutro...
-Powiedz, że wierzysz!
-Nie...
-Więc zginiesz... piekło cię pochłonie!
-Więc zginę...
-Nie boisz się?
-Nie...
-Kłamiesz!
-Kłamiesz...
-Drwisz!
-Drwisz...
-Będziesz cierpiał!
-Nie bardziej niż teraz...
-Co więc się z tobą stanie po śmierci?
-Będę szczęśliwy...
-Przecież powiedziałeś, że nie wierzysz w wieczność...
-Nawet w jutro... o wieczności nic nie mówiłem.
-Przestań bawić się w gierki słowne!
-Przestań bawić się moim życiem...
-Przecież już nie żyjesz!
-Przecież to ty mnie zaraz zepchniesz do piekła... więc chyba jeszcze żyję...
-Zniszczę cię!
-Czekam...
-Na co?
-Czy jesteś w stanie zrobić ze mną coś jeszcze gorszego...
-Pytasz jakbyś nie wiedział.
-Nie pytam-naśmiewam się...
-Jesteś szatanem!
-Jestem twoim dzieckiem...
-Nie możesz nim być-przecież ty nawet we mnie nie wierzysz!
-Więc cię nie ma...
-Jestem... widzisz!
-Nie widzę...
-Oni widzą!
-Oni są ślepi... zaślepieni...
-Moja jasność im prowadzi!
-Oślepia...
-Wskazuje drogę...
-Do piekła...
-Do raju! Zgiń, niech szatan się tobą zajmie!
-Przecież właśnie się mną zajmujesz...
-Jestem Bogiem!
-Nie możesz być bogiem, przecież jestem ateistą i nie wierzę w ciebie... Nie mogę cię widzieć...
-Więc czym dla ciebie jestem? Szatanem?
-W szatana też nie wierzę...
-Więc czym...
-Niczym... nie ma cię, nigdy nie istniałeś. Świat powstał w wyniku wielkiego wybuchu, człowiek pochodzi od małpy... na wszystko mam wyjaśnienie.
-Ale jestem... Bogiem!
-Ale ja cię już nie potrzebuję... Jesteś kłamstwem...
-Jestem prawdą!
-Nie możesz być prawdą, zapomniałeś już, że cię nie ma?
-Nie ma...
I zniknął Bóg, bo przecież nigdy go nie było... A niknąc rozmyślał... Był przecież sprawcą wszystkiego, był wszelkim dobrem, początkiem i końcem, ojcem... Jego własne dziecko go zapomniało... Zniknął... Utopił się w samouwielbieniu... Mieszkał w kościołach, mieszkał w domach pychy, którą sam ustanowił grzechem głównym...
Sam jest sobie winny... Sam postawił się pod ścianą... Stał się paradoksem, udowodnił fałszywość tezy swego istnienia... To wszystko jego wina... Ale przecież go nigdy nie było...
A ja... ja, który z ust Boga zostałem nazwany szatanem... Ja, zwykły człowiek... Ja, zabójca bogów, morderca... mściciel... Pomściłem wszystkich, którzy wciąż ciągną za sobą swoje niechciane życie... Wszystkich, którzy rodzą się już martwi... Wszystkich, którym wmówiono Boga i wszelkie wartości, wszystkich, którym nie pozwolono samodzielnie myśleć... Wszystkich... Niech wszyscy wiedzą... jak zabiłem Boga...
Autor tego wiersza nie chciał zdradzić jak się nazywa.
-------------------------------------------------------------
THA CRODELLEM STHORDA
(Krucjata po widok zapomnianego raju)
Archanieli patron poezji,a bezimienny stróż o złotych tęczówkach oczu, o piór szmaragdowym wzruszeniu gdy gród mój cynamonowy porzucił mego sennego ducha ponad nimb lśniący... zstąpił z wysokiego nurtu plejad, kamiennymi schodami udręki - czarnym marmurem chłodu.Jak z pałaców najwyższych opadająca korona tęsknoty,tak On splinem wypełnił dno mego astralnego ciała w fioletach zmroku.Spełniając upadek swój bezładnie lecz wciąż szlachetnie.
A grody cynamonowe pachniały gdy za obliczem ludu ignorancji - upadły zrodził sobą łany najświeższe, barwniejsze gwiazdy zakwitły niż kiedykolwiek... lecz lud sennie głosił o nadejściu niezwykle wczesnej wiosny.Był to renesans niezwykłej intensywności, gdy poezja objawia się bukietem sekretnych pąków,gdy całym sekretem jest prozaiczność piękna dla zamkniętych serc ludzkich.
Dnia ósmego letarg zsunął swą powiekę z mego oka ciekawości ,gdy nabrzmiałe sokiem brzozy skłoniły me niecierpliwe dłonie do spotkania z wielką gamą wiosny,zwartą w obrzeżach grodu cynamonowego,a w mieniących się źrenicach Archanioła.
Oto pragnieniem krucjaty ja nasycony poprzez ogród,porzez karmazynowe powoje marzeń strawiłem przestrzeń co materią nie była,osaczyłem panoramy swą odyseją, tkwiąc wciąż w jednym miejscu pod rozdrzewiem gdzie wśród żył korzennych niegdyś pochowałem swe umierające,pierwotne wiersze.Sen mnie cicho spowił szatą mleczną,mgły welonem.
Gdzieś skwar duszący wzbił się nagle,gdzieś słońce zaćmiło się duchem mym gdyż pomarłem snem dziwnym przeżarty.
Śmierć nie jest końcem jest mym kręgiem stopni,a wnętrze oka przypomina wężowy splot ku górze gdzie brnąłem już nie strudzony lecz nienazwany,nowy,szukający odpowiedzi... szukający imienia anielskiego.Pajęcze skarbnice perliły się obnażoną intrygą tam z dołu, wszystko było smakiem i wiarą,rumieniły się świętości gdy wciąż nowymi pytaniami poławiałem kolejne chusty widzianego absolutu.
Ramy zakrzywionego czasu im wyżej,tym głośniej zdawały się pękać i łamać,zakrywając granice rozsądku stuforemnymi motylami.
I wzbijały się kruki mej lekkości i wiosna zdawała się szeptać tkliwiej,bliżej wnętrza,bliżej serca.Rozbijały się głazy w mech obrastając,nabierały lekkości stopnie kamienne.
Zwiewność oraz lot - oto wasz kres,a jednak istnieją jeszcze granice... serce moje przecież odurzone i ciężkie,rubin czy szmaragd - grzechów i trucizn ziemskie kotwice.I dno mnie wciąga najkamienniejszego choć nie ma grawitacji,a cel tak blisko.Próżno.
Wykrwaw ludzkie szkatuły,oczu metal wykrwaw na wieki,obnaż szaty nawet swych myśli.
Bądź jak uroda i ochydność,jak miłość i nienawiść - zlotny skrajnie lecz prawdziwy i skrajny nad wyraźność... bądź wyrazem między wierszami,snem o sobie samym - polne serce szepty unosi do warg spragninych,do ust jak bursztyn.
Po warkoczu księżycowej poświaty się unoszę lecz dnieje prawdziwie.Nic nie pojmę już,i nic nie jest już zrozumiałe.
Jakby w studni jądro lecz ku górze ,spragniony i czysty tak bardzo się podnoszę,w kręgu tym głębnych zasłon enigmy czy wrót mocne zwarcie... pokonuję bezwidnio,cirpliwie,za pierwszych ich nurtem alchemii absolut niewypowiedzany się mieni.U kolumnad przedziwnych nieznane strąki eterycznych diamentów się roszą, skraplają z wysoka gdzie pejzaż wciąż wzrasta,wchłaniając mnie sennie z największą czułością.
Lazur tam wyżej upojony mrokiem lecz ja bez lęku gdy u stóp co płyną tą opowieścią ma nadzieja rośnie i nabrzmiewa zachodzącą pomarańczą słońca pierwszych obietnic.
Jak sala przepyszna,szlachetny to widok,otchłanna pieczara,wnętrze duchowej skarbnicy,misternie osypana ciepłem uczuć.
Czy to więc wzniosłych oczu łuna boska,skoro zwarta widzianymi poprzez wiecznię obrazami - rozświetla mi ogrodowe zaplecze gdzie sam Mistrz z podobna dumał poprzez ziarno wieczności.
Ponad bramami girlandy westchnień płyną,jedne przeszklone,inne zbyt mętne... A różnorodnią w powysokiej swej chwale dumne i piękne jak liliowe miłości sploty (lecz zgoła coś więcej).
I czymże te były obliczne ich wdzięki gdy kładąc je w półsen na mej rozedrganej piersi... tak pojąłem za sercem co rozumnie się skłaniało będąc świeżym. To jakże innych kwiatów mowa, niby bratnia - rozpląsana w słońcu,osłodzona w deszczu.
Oto w liniach kwieci zdobnych w locie mym ku gwiazdom tkwiło słowo Jego - doskonała mowa,ludzkim zmysłem niedbale odbierana.
Święta poezja absolutu w labiryncie upadłego archanioła,pierwsze ku najwyższym,gdzie szczyt pożądany,gdzie zawiłe od zarania,gdzie przepiękne tajne jarnie,świtem zasnute poblaski,szpetne piękno nawet.Enigmy smutek zwarty,wszechodpowiedź w jednej perłowej muszli - drzazgą,błyskiem,chwil momentem (jednym gestem,a w nim wszystko).
Zwyczajne pola,dawno zapomniane,sady owocowe tutaj wśród nas...
Zaprawdę to była przedsień starego Raju...
Oskar Rakowski
To też jest zajebiste, ale miałem małe problemy ze zrozumieniem treści, musiałem co raz zatrzymywać się na kilka minut na jakimś fragmęcie.