08-27-2006, 12:14 PM
O czosnek! O tym koncercie nie da sie powiedziec nic innego jak "cudowny"! To bylo jak na razie najpiekniejsze muzyczne doswiadczenie w moim zyciu (zaznaczam tutaj, ze bylem jeszcze na koncertach Deep Purple oraz Gov't Mule). I nie ma w tym przesady. Po prostu Gilmour ze swoimi kolezkami zmiazdzyl, a kiedy na poczatku z glosnikow lupnelo "Speak To Me/Breath" z albumu "The Dark Side of The Moon" to pomyslalem, ze ten 60 letni staruszek nadal deklasuje wiekszosc wspolczesnych pseudogitarzystow swymi magicznymi solowkami (moim zdaniem byly one najwieksza atrakcja tegoz koncertu, bo jak wiadomo wokalem Dave'a zachwycac sie juz nie ma po co, bo niektorych gorek juz nie wyciagal (np. "Shine On You Crazy Diamond: Part I""). Po "STM/B", przyszedl czas na "Time". To bylo wspaniale przezycie. Uslyszec swoj ulubiony kawalek Floyd'ow na zywo, w doskonalej aranzacji (wspanialy klimat budowala orkiestra pod batuta Zbigniewa Prisnera) i wspanialym wykonaniu. Raz kolejny zmielil mnie tutaj solowy popis Gilmoura, oraz jego zespolowego kolegi Phila Manzanery znanego z grupy Roxy Music (oprocz niego, na scenie David'owi towarzyszyli jeszcze: Rick Wright [klaiwsze, wokal], Jon Carin [klaiwsze, efekty itd.], Dick Parrt [saxofon], Guy Pratt [gitary basowe] oraz Steve Di Stanislao [perkusja]).
Jednak przy "Czasie" pojawil sie problem, ktory doskwieral mi juz do konca koncertu, a mianowicie - naglosnienie, ktore bylo po prostu mizerne. Jezeli ktos stal gdzies w srodku widowni (jak ja) i ogladal koncert praktycznie wylacznie z telebeamow (choc co nieco efektow swietlnych zobaczylem, ale o tym pozniej) to slyszal dzwiek idacy tylko ze sceny (!). Nie wiem jak w sektorach C1 i C2 (sam koniec terenu koncertu), ale wlasnie z tamtych rzedow ludzie najbardziej krzyczeli "glosniej!", "louder!". No, ale to przeciez nie wina zespolu, tylko panow akustykow. Jednak nawet kiepskie naglosnienie nie potrafi mi przeszkodzic w ocenianie tego koncertu na 5 + (*). Po wymarzonym wstepie, David ostrzymal gromkie brawa za swoje "dzekuja" i zapowiedzial set z najnowszej plyty "On An Island". Rozpoczeli od "shine on you crazy diamond 21 wieku" czyli "Castellorizon", ktory czarujac sluchaczy slicznymi pasazami gitary Dave'a plynnie przeszedl w jeden z najlepszych kawalkow na plycie, czyli tytulowiec "On An Island". To, co czynilo ten utwor naprawde wsymienitym byla wspomniana juz wyzej polska orkiestra, ktora swymi smykami wprowadzala kameralny nastroj. Oczywiscie w zwienczeniu tej kompozyji David popisal sie dwiema solowkami - jak wspanialymi, juz dobrze wiecie. I wlasciwie po tym utworze rozpoczelo sie na dobre smecenie (kto slyszal nowy album, ten wie co mam na mysli). Z drzemki na stojaco wyrwal mnie dopiero kawalek o lekkim zabarwieniu country w ktorym po prostu COS sie dzialo. Kulminacyjnym momentem I czesci koncertu bylo zdecydowanie bardzo zywiolowe wykonanie mojego ulubionego "Take A Breath", okraszonego swietna gra swiatel. I wlasnie tutaj nasunela mi sie refleksja (podobnie mam kiedy slucham Pink Floyd) - czy Gilmour nie moglby nagrywac wiecej takich kawalkow? Naprawde zywiolowy, wspanialy poraywajacy do tanca hard rock wypadl na tle poprzednich utworow cudownie, mimo, ze jest to taki ... mozna powiedziec "podrecznikowy" kawal grania. Po "Take A Breath" kolejny raz zapadlem w krotka drzemke - ale szczerze mowiac byla to najpiekniejsza drzemka w moim zyciu, bo przeciez na scenie szalal David i kazda jego solowka przyprawiala mnie o ciary na plecach, a i reszta muzykow sprawowala sie naprawde dobrze nie ustepujac w swych popisach mistrzowi. Z tego przyjemnego letargu wyrwal mnie jakis facet, ktory zle sie poczul i trzeba bylo go "oddac" pogotowiu. I wlasnie wtedy Gilmour oglosil krotka przerwe. Oceniajac pierwsza czesc tego wystepu moge powiedziec, ze plyta "On An Island" nadaje sie raczej do sluchania w domu, w wygodnym fotelu, przy zgaszonym swietle, bo tylko w ten sposob mozna docenic ten kazek.
Ale przeciez za chwile ma nastapic to, na co chyba wszyscy czekaja, a wiec dalsza czesc utworow Pink Floyd. I rozpoczeli. Rozpoczeli najlepiej jak tylko mogli. Bo od "Shine On You Crazy Diamond", w ktorym cichy wstep budujacy tajemniczy klimat, wykonany zostal przez grupe anonimowych ludzi na kieliszkach. Naprawde nie wiem jak to nazwac, ale byl to iscie magiczny moment. A kiedy do akcji weszla gitara Gilmoura to pomyslalem, ze lepiej juz byc nie moze. Okazalo sie, ze jednak moglo, a to dlatego, ze zaraz ze swymi partiami klawiszy wchodzil Wright. Delektowalem sie tymi dzwiekami ile tylko moglem i wtedy rozbrzmial taki bardzo charakterystyczny motyw, ktory obwieszczal, iz za chwile do akcji przylaczy perkusja. A potem kolejna solowka, i kolejna, i jeszcze nastepna ... To byla magia, po prostu magia. Nie moglem sie oprzec wrazeniu, ze na scenie to PINK FLOYD, chociaz bylo ich tam tylko dwoch. Ale jednak czulem, ze powrocila energia tamtych lat. Nastepnie wejscie wokalu, tutaj jedak zaczely uwydatniac sie problemy glosowe Davida, ktory nie wyciagal wiekszosci gorek. Ale to nic. Utwor zostal choralnie odspiewany przez publicznosc. Po bajecznym "Shine On You ...", Gilmour z wykorzystaniem gitary akustycznej, zaintonowal dwa (czy 3?) kawalki, ktorych tytulow nie moge sobie przypomniec, w kazdym razie wypadly one naprawde znakomicie. (czekam, az Miriam mnie oswieci, bo w tej chwili nie moge sobie nawet przypomniec poprawnej kolejnosci setu, ale postaram sie ;])
Nastepnie uslyszelismy utwor na ktory najbardziej czekalem ... "Echoes" w pelnej wersji po prostu zmielilo publike. Zdecydowanie najlepszy punkt koncertu [IMO]. Nie bede nawet probowal tutaj opisac slowami tego, co czulem i uslyszalem. Sami na pewno wiecie, jaki to jest utwor. A teraz dodajcie do tego kilkdziesiecio tysieczny tlum + doskonale orkiestracje i jeszcze piekniejsze sola Dave'a. Mieszanka wybuchowa. Nalezy tutaj takze wspomniec o swietnym oswietleniu i laserach. Gra swiatel, stala na tym samym poziomie co wystep muzykow - czyli idealnym (prawie). Przy mniej wiecej srodkowej czesci Echoes (chodzi o moment kiedy slychac tylko podmuchy wiatru, krakanie krukow, a potem David wchodzi ze swymi psychodelicznymi dzwiekami) wlasnie te swiatla i wizualizacje za grajkami robily najwieksze wrazenie. Po cudownych Echach, rozbrzmialy dzwony - nie bylo juz watpliwosci, to musi byc "High Hopes" z plyty "The Division Bell" co publicznosc przyjela z ogromnym entuzjazmem. Po raz kolejny solem popisal sie Gilmour, a na koncu kompozycji wspaniale rzezbil sobie na gitarce akustycznej. Po "High Hopes" panowie zeszli ze sceny, ale za chwile wrocili przywolani oklaskami publicznosci. "Swietnie" pomyslalem. Teraz czekam jeszcze na ... "Wish You Were Here". Wspaniala balladke, z bardzo przyjemnym solem, ktora zostala odspiewana przez cala publicznosc. To byl naprawde wyjatkowy moment - zapewne i dla muzykow, i dla uczestnikow wystepu. Potem Dave zapowiedzial bodaj kawalek "The Great Day For Freedom" (?), ktorym oddal czesc Stoczniowcom. Taki prosty i typowo floy'dowski walek z "The Division Bell", bez zadnych zmian w konstrukcji, z dosc zabawnym wileoglosem w refrenie. Na koniec obowiazkowo uslyszelismy "Comrtably Numb" z "The Wall" w ktorej David znowu marnie poradzil sobie wokalnie, ale jego solo rekompensowalo wszystkie inne wpadki - naglosnienie, wokal itd. Jego popis byl moim zdaniem najlepsza solowka koncertu, choc zapewne wielu sie ze mna nie zgodzi. Ten kawalek jest po prostu na mojej prywatnej "Top Liscie Solowek" na zaszczytnym 3-cim miejscu i pewnie dlatego tak euforycznie do tej kompozycji podszedlem. W kazdym razie po tym kawalku muzycy zeszli ze sceny i juz wiecej sie na niej nie pojawili. A szkoda, bo chetnie uslyszalbym na koniec "Another Brick In The Wall: Part II", ktore zagrane w ta rocznice pasowaloby idealnie. [czuje, ze zapomnialem o co najmniej 2 - 3 utworach, dlatego czekam az Miriam mnie poprawi ;D]
Reasumujac - byly to najpiekniejsze 3 muzyczne godziny mego krotkiego zywota. I tyle. Gilmour to klasa. I nic juz tego nie zmieni. Zalujcie kmiotkowie, ktorzy nie pojawili sie na tym wystepie ;]
![[Obrazek: davidlc7.jpg]](http://img208.imageshack.us/img208/5261/davidlc7.jpg)
David ... padam na kolana!
(*) - Bo "6" zarezerwowane jest tylko dla King Crimson ;D
Jednak przy "Czasie" pojawil sie problem, ktory doskwieral mi juz do konca koncertu, a mianowicie - naglosnienie, ktore bylo po prostu mizerne. Jezeli ktos stal gdzies w srodku widowni (jak ja) i ogladal koncert praktycznie wylacznie z telebeamow (choc co nieco efektow swietlnych zobaczylem, ale o tym pozniej) to slyszal dzwiek idacy tylko ze sceny (!). Nie wiem jak w sektorach C1 i C2 (sam koniec terenu koncertu), ale wlasnie z tamtych rzedow ludzie najbardziej krzyczeli "glosniej!", "louder!". No, ale to przeciez nie wina zespolu, tylko panow akustykow. Jednak nawet kiepskie naglosnienie nie potrafi mi przeszkodzic w ocenianie tego koncertu na 5 + (*). Po wymarzonym wstepie, David ostrzymal gromkie brawa za swoje "dzekuja" i zapowiedzial set z najnowszej plyty "On An Island". Rozpoczeli od "shine on you crazy diamond 21 wieku" czyli "Castellorizon", ktory czarujac sluchaczy slicznymi pasazami gitary Dave'a plynnie przeszedl w jeden z najlepszych kawalkow na plycie, czyli tytulowiec "On An Island". To, co czynilo ten utwor naprawde wsymienitym byla wspomniana juz wyzej polska orkiestra, ktora swymi smykami wprowadzala kameralny nastroj. Oczywiscie w zwienczeniu tej kompozyji David popisal sie dwiema solowkami - jak wspanialymi, juz dobrze wiecie. I wlasciwie po tym utworze rozpoczelo sie na dobre smecenie (kto slyszal nowy album, ten wie co mam na mysli). Z drzemki na stojaco wyrwal mnie dopiero kawalek o lekkim zabarwieniu country w ktorym po prostu COS sie dzialo. Kulminacyjnym momentem I czesci koncertu bylo zdecydowanie bardzo zywiolowe wykonanie mojego ulubionego "Take A Breath", okraszonego swietna gra swiatel. I wlasnie tutaj nasunela mi sie refleksja (podobnie mam kiedy slucham Pink Floyd) - czy Gilmour nie moglby nagrywac wiecej takich kawalkow? Naprawde zywiolowy, wspanialy poraywajacy do tanca hard rock wypadl na tle poprzednich utworow cudownie, mimo, ze jest to taki ... mozna powiedziec "podrecznikowy" kawal grania. Po "Take A Breath" kolejny raz zapadlem w krotka drzemke - ale szczerze mowiac byla to najpiekniejsza drzemka w moim zyciu, bo przeciez na scenie szalal David i kazda jego solowka przyprawiala mnie o ciary na plecach, a i reszta muzykow sprawowala sie naprawde dobrze nie ustepujac w swych popisach mistrzowi. Z tego przyjemnego letargu wyrwal mnie jakis facet, ktory zle sie poczul i trzeba bylo go "oddac" pogotowiu. I wlasnie wtedy Gilmour oglosil krotka przerwe. Oceniajac pierwsza czesc tego wystepu moge powiedziec, ze plyta "On An Island" nadaje sie raczej do sluchania w domu, w wygodnym fotelu, przy zgaszonym swietle, bo tylko w ten sposob mozna docenic ten kazek.
Ale przeciez za chwile ma nastapic to, na co chyba wszyscy czekaja, a wiec dalsza czesc utworow Pink Floyd. I rozpoczeli. Rozpoczeli najlepiej jak tylko mogli. Bo od "Shine On You Crazy Diamond", w ktorym cichy wstep budujacy tajemniczy klimat, wykonany zostal przez grupe anonimowych ludzi na kieliszkach. Naprawde nie wiem jak to nazwac, ale byl to iscie magiczny moment. A kiedy do akcji weszla gitara Gilmoura to pomyslalem, ze lepiej juz byc nie moze. Okazalo sie, ze jednak moglo, a to dlatego, ze zaraz ze swymi partiami klawiszy wchodzil Wright. Delektowalem sie tymi dzwiekami ile tylko moglem i wtedy rozbrzmial taki bardzo charakterystyczny motyw, ktory obwieszczal, iz za chwile do akcji przylaczy perkusja. A potem kolejna solowka, i kolejna, i jeszcze nastepna ... To byla magia, po prostu magia. Nie moglem sie oprzec wrazeniu, ze na scenie to PINK FLOYD, chociaz bylo ich tam tylko dwoch. Ale jednak czulem, ze powrocila energia tamtych lat. Nastepnie wejscie wokalu, tutaj jedak zaczely uwydatniac sie problemy glosowe Davida, ktory nie wyciagal wiekszosci gorek. Ale to nic. Utwor zostal choralnie odspiewany przez publicznosc. Po bajecznym "Shine On You ...", Gilmour z wykorzystaniem gitary akustycznej, zaintonowal dwa (czy 3?) kawalki, ktorych tytulow nie moge sobie przypomniec, w kazdym razie wypadly one naprawde znakomicie. (czekam, az Miriam mnie oswieci, bo w tej chwili nie moge sobie nawet przypomniec poprawnej kolejnosci setu, ale postaram sie ;])
Nastepnie uslyszelismy utwor na ktory najbardziej czekalem ... "Echoes" w pelnej wersji po prostu zmielilo publike. Zdecydowanie najlepszy punkt koncertu [IMO]. Nie bede nawet probowal tutaj opisac slowami tego, co czulem i uslyszalem. Sami na pewno wiecie, jaki to jest utwor. A teraz dodajcie do tego kilkdziesiecio tysieczny tlum + doskonale orkiestracje i jeszcze piekniejsze sola Dave'a. Mieszanka wybuchowa. Nalezy tutaj takze wspomniec o swietnym oswietleniu i laserach. Gra swiatel, stala na tym samym poziomie co wystep muzykow - czyli idealnym (prawie). Przy mniej wiecej srodkowej czesci Echoes (chodzi o moment kiedy slychac tylko podmuchy wiatru, krakanie krukow, a potem David wchodzi ze swymi psychodelicznymi dzwiekami) wlasnie te swiatla i wizualizacje za grajkami robily najwieksze wrazenie. Po cudownych Echach, rozbrzmialy dzwony - nie bylo juz watpliwosci, to musi byc "High Hopes" z plyty "The Division Bell" co publicznosc przyjela z ogromnym entuzjazmem. Po raz kolejny solem popisal sie Gilmour, a na koncu kompozycji wspaniale rzezbil sobie na gitarce akustycznej. Po "High Hopes" panowie zeszli ze sceny, ale za chwile wrocili przywolani oklaskami publicznosci. "Swietnie" pomyslalem. Teraz czekam jeszcze na ... "Wish You Were Here". Wspaniala balladke, z bardzo przyjemnym solem, ktora zostala odspiewana przez cala publicznosc. To byl naprawde wyjatkowy moment - zapewne i dla muzykow, i dla uczestnikow wystepu. Potem Dave zapowiedzial bodaj kawalek "The Great Day For Freedom" (?), ktorym oddal czesc Stoczniowcom. Taki prosty i typowo floy'dowski walek z "The Division Bell", bez zadnych zmian w konstrukcji, z dosc zabawnym wileoglosem w refrenie. Na koniec obowiazkowo uslyszelismy "Comrtably Numb" z "The Wall" w ktorej David znowu marnie poradzil sobie wokalnie, ale jego solo rekompensowalo wszystkie inne wpadki - naglosnienie, wokal itd. Jego popis byl moim zdaniem najlepsza solowka koncertu, choc zapewne wielu sie ze mna nie zgodzi. Ten kawalek jest po prostu na mojej prywatnej "Top Liscie Solowek" na zaszczytnym 3-cim miejscu i pewnie dlatego tak euforycznie do tej kompozycji podszedlem. W kazdym razie po tym kawalku muzycy zeszli ze sceny i juz wiecej sie na niej nie pojawili. A szkoda, bo chetnie uslyszalbym na koniec "Another Brick In The Wall: Part II", ktore zagrane w ta rocznice pasowaloby idealnie. [czuje, ze zapomnialem o co najmniej 2 - 3 utworach, dlatego czekam az Miriam mnie poprawi ;D]
Reasumujac - byly to najpiekniejsze 3 muzyczne godziny mego krotkiego zywota. I tyle. Gilmour to klasa. I nic juz tego nie zmieni. Zalujcie kmiotkowie, ktorzy nie pojawili sie na tym wystepie ;]
![[Obrazek: davidlc7.jpg]](http://img208.imageshack.us/img208/5261/davidlc7.jpg)
David ... padam na kolana!

(*) - Bo "6" zarezerwowane jest tylko dla King Crimson ;D