• 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5

Ciekawe artykuły o tematyce róznej i róznorakiej
#1

jak temacie

Car na bani

Gdyby spojrzeć na ludzi władzy z punktu widzenia dzisiejszej wiedzy o uzależnieniach, okazałoby się, że wielu było alkoholikami. Pijaństwo i inne nałogi nękały władców od zawsze.

W jednym z najstarszych utworów pisanych w sanskrycie, w „Rigwedzie” z lat 1800–1500 p.n.e., znajdujemy pieśń o pijanym bogu Ariów – Indrze. Bożek ów z uporem i niedowierzaniem pijackim powtarza ten sam frazes: „Czyżbym się somy dzisiaj napił?”. Podobnie Homer w VIII w. p.n.e. wyobrażał sobie szczęście bogów jako popijanie euforyzującego nektaru, czyli czerwonego wina.

W zapisanym w II tysiącleciu eposie mezopotamskim o Gilgameszu, piątym władcy miasta-państwa Uruk nad Eufratem, żyjącym ok. 2700 r. przed Chrystusem, pojawia się heros Enkidu. Stworzony przez boginię Aruru uczy się pić „napój chmielony”, czyli piwo. Po wypiciu siedmiu dzbanów „zagrała w nim wątroba raźno, swobodnie, serce się weseli, twarz promienieje”, po czym poszedł walczyć z lwami.

Alkohol, z pewnością produkowany już w 4 tysiącleciu p.n.e., rozpoczął triumfalny podbój ludzkości, wplótł się w mistykę i rytuały religijne. W Biblii wino i sycery leją się potokami także wśród patriarchów. Nie wydaje się jednak, aby biblijny Noe czy Lot byli alkoholikami; są co najwyżej przypadkowymi pijakami. Noe upił się, nie znając zapewne mocy napoju z gron winnych, i dlatego rozebrał się do naga, co dla Izraelitów było czynem nieczystym. Skutki braku szacunku do pijanego ojca odczuł najbardziej Cham, który go nie przykrył, za co on i jego potomkowie musieli służyć innym i ciężko pracować. Z kolei Lota z Sodomy upiły córki, by wykorzystać ojca seksualnie, z czego narodziło się kazirodcze potomstwo.

Od początków alkohol w postaci wina czy piwa jawił się jako boski napój. Był jednocześnie tajemnicą, sacrum zmieniającym się w demoniczne profanum, gdyż przedawkowany zmieniał się w truciznę.

Jednymi z największych producentów i spożywców alkoholi byli Egipcjanie. Kwiat lotosu stał się symbolem pijaństwa, widocznym na freskach, które ukazują także sceny pijaństwa kobiet. Matki przed wyjściem dawały synom trzy porcje chleba i dwa dzbany piwa. Powolny upadek wielkiej cywilizacji nad Nilem niektórzy badacze łączą z brakiem umiaru w piciu „przede wszystkim wśród klas wyższych, obarczonych obowiązkiem kierowania krajem” – jak piszą Pierre Fouquet i Martine de Borde. Nie oszczędzała wina i siebie spadkobierczyni tradycji egipskich, ambitna Kleopatra VII. Cyniczna graczka, walcząca o własne imperium, żyła w podobnej paranoi alkoholowej co jej rzymski mąż Antoniusz. Francuski historyk Pierre Grimal wskazuje, że miłość Antoniusza miała charakter dionizyjski, misteryjny, bachiczny. Czy nie oznacza to choroby alkoholowej?

Kapłani, ziemscy rządcy dusz, także uzależniali się łatwo. W Palestynie prorok Izajasz zarzucał kapłanom: „Również i ci chodzą chwiejnie na skutek wina/zataczają się pod wpływem sycery./Kapłan i prorok chodzą chwiejnie na skutek sycery,/wino zawróciło im w głowie,/zataczają się pod wpływem sycery,/chodzą jak błędni, miewają zwidzenia,/potykają się, gdy odbywają sądy./Zaiste, wszystkie stoły są pełne zwymiotowanych brudów” (Iz 28, 7–8).

Znieczulanie się alkoholem warstwy rządzącej w Izraelu było dość powszechne: zapewne było formą odreagowania rygorów moralnych i religijnych. Liczne przestrogi proroków przed upijaniem się i halucynacjami dowodzą, że problem alkoholizmu istniał także pośród „narodu wybranego”.

Najlepsze wina były na dworach władców w zasięgu ręki i – jak wskazują badania – zapewne 8–10 proc., a może i więcej królów oraz ich ministrów uzależniało się od alkoholu. To był świat picia i uczt, co się zowie: król perski Aswerus (Ahasweros, zapewne Kserkses 485–465 r. p.n.e.) wraca z wyprawy wojennej. Po powrocie na jego rozkaz odbywa się pijacka orgia. „W siódmym dniu, kiedy już rozweseliło się winem serce króla”, rzekł siedmiu eunuchom, „aby przywiedli przed oblicze królową Waszti w koronie królewskiej, celem pokazania ludowi i książętom jej piękności” (Est 1, 10, 11). Waszti odmówiła publicznego striptizu, co miało konsekwencje dynastyczne.

Dla nas jednak ważne jest zdanie, że trzeba było aż siedmiu dni picia, by król „rozweselił się”. W Grecji weselono się na sympozjonach inaczej; zresztą kultura i obyczajowość grecka rodziły się w opozycji do wschodnich „despocji” i braku umiaru, w tym w piciu.

Cechy uzależnienia od wina wykazywał Sokrates, w czym nie powinna nas mylić jego żwawość intelektualna, gdyż alkoholizm w pewnym stadium nie oznacza jeszcze degradacji mózgu. Za to eromenos Sokratesa, wódz ateński Alkibiades pił wyczynowo i na umór i szargał wszelkie świętości, w tym misteria eleuzyjskie: sprowadzał też do domu kochanków i kochanki na rozpustne orgie, co wywołało ucieczkę z domu i skargę jego żony Hipparety u archonta. Alkibiades przywlókł żonę z powrotem; dalej pił i kopulował, z kim popadło, zresztą ku zgorszeniu Ateńczyków i bezradności archontów oraz prawa. Ten typ picia możemy określić heroicznym lub łajdackim. W przypadku Sokratesa można mówić o alkoholizmie intelektualizującym, próbującym zracjonalizować pojmowanie świata; podobne cechy przypisuje się niekiedy Platonowi. Być może dlatego „Złotousty” wytrzymał na dworze sycylijskim wiecznie podpitego tyrana Syrakuz Dionizjosa Starszego (430–367 r. p.n.e.), który wreszcie kazał filozofa sprzedać jako niewolnika.

Można też zaryzykować tezę, że gdyby nie alkoholowy napęd, Aleksander Macedoński (356–323 r. p.n.e.) nie podbiłby ogromnych połaci ówczesnego świata. Wziął przykład z ojca, gdyż Filip (383–336 r. p.n.e.) pił tak intensywnie, że miewał zwidy i napady lęków; a ukojenia szukał w rozwiązłym, także pederastycznym trybie życia, aż do śmierci z rąk kochanka. Wyczyny jego pijanego syna Aleksandra, zwanego Wielkim, są dobrze znane, a bezwzględne okrucieństwo Macedończyka mogło się brać ze znieczulenia dobrych uczuć strugami wina. Po wygranych bitwach bywało, że przez dwie doby i więcej nie trzeźwiał, będąc w stanie wyłączonej świadomości...

Cezarowie rzymscy, wydając czasem dekrety antyalkoholowe, sami potokami wina tłumili lęk przed utratą władzy i otruciem albo wzmagali swój obłęd poczucia „boskości”. Tyberiusz już w czasie służby wojskowej „nazywany był z powodu zbytniej ochoty do wina zamiast Tyberiuszem Biberiuszem, zamiast Klaudiuszem Kladiuszem, zamiast Neronem Meronem” – pisze Swetoniusz. Przydomki te oznaczały bibosza pijącego czyste, gorące wino. W opinii Greków i Rzymian było to barbarzyństwem, gdyż powszechnie pito wino rozcieńczone. Ale Tyberiusz, gdy tylko objął władzę i przeprowadzał „naprawę obyczajów”, zainicjował ją ucztując i pijąc „noc i dwa dni bez przerwy z Pomponiuszem Flakkiem i L. Pizzonem”. Obaj konsulowie dostali niebawem dochodowe namiestnictwa, rozpoczynając erę załatwiania synekur „przez bufet”. Być może choroba alkoholowa doprowadziła w końcu Tyberiusza do granicy człowieczeństwa w jego starczych seksualnych wybrykach, opisywanych przez Swetoniusza.

Można też przypuszczać, że choroba psychiczna Kaliguli, gnębiąca go bezsenność, zwidy, majaki, urojenia, skrajna rozwiązłość i brak hamulców moralnych wynikały właśnie z uzależnienia alkoholowego. Jego następca, niezrównoważony Klaudiusz, również „stale urządzał wspaniałe uczty, przeważnie w miejscach otwartych”. Nie był szalonym okrutnikiem w stylu Kaliguli, niemniej i on wykazywał cechy uzależnienia nie tylko od alkoholu, ale jedzenia (bulimia) oraz seksu (seksoholizm). „Na jedzenie i picie zawsze i wszędzie niezmiernie łakomy (...). Nigdy wcześniej nie opuścił jadalni, aż przejedzony i przepity (...). W stosunku do kobiet niezwykle namiętny, z mężczyznami nie żył wcale” – napisał Swetoniusz w swych plotkarskich żywotach cezarów.

Jak się wydaje, alkoholizm władców Rzymu sprzęgał się nieodmiennie z rozprzężeniem moralnym i narastającym kryzysem imperium. Rozpity i rozpustny cesarz Kommodus (161–192), wzorem innych cesarzy i cesarzowych, stracił kontakt z rzeczywistością wskutek porażenia alkoholem i niebotyczną władzą. Utworzył np. harem 300 dziewczyn i chłopców, spał z małym pacholęciem Filokommodusem, a na saturnalia postanowił pokazać się ludowi w stroju gladiatora. Zginął z rąk konkubiny, którą przedtem, pijany, usiłował wyprawić na tamten świat. Także cesarz Trajan upijał się do nieprzytomności. „Filozof na tronie” Marek Aureliusz, aby uzyskać stoicki spokój i nie dać się powodować uczuciami i emocjami, zażywał opium i pił wino. Co ciekawe, jego słynna mantra: „Boże, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego zrobić nie mogę; odwagi, aby zrobił to, co mogę, i mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego”, do tej pory jest wygłaszana na zakończenie mityngów Anonimowych Alkoholików.

Wino bez wątpienia pobudzało także władców dusz, czyli twórców rzymskich. Owidiusz, na wygnaniu od 8 r. n.e., skarżył się głównie na brak dobrej wody do dobrego wina: „nieszczęśni, którzy popełniają szaleństwo picia wody” – pisał. Wyraźne cechy uzależnienia wykazuje większość poetów rzymskich, w tym Horacy, który pochwala pijaństwo w liście do prawnika Torkwata, cierpiącego najwyraźniej na depresję. A czymże pijaństwo i wino „miałoby szkodzić? Ono odsłania tajemnice, jest spełnieniem wszelkiej nadziei, skłania tchórza do walki, uwalnia duszę od ciężaru trosk, uczy nas piękna” – napisał Horacy.

Jezus i ewangeliści nie potępiali wina. Wręcz przeciwnie, wino od cudu przemiany wody w Kanie Galilejskiej staje się symbolem święta, a potem przelanej krwi Zbawiciela. Weszło ono w skład mistyki odkupienia wraz z chlebem jako krew i ciało Chrystusa. Sam Jezus mówił, że jest postrzegany przez załganych faryzeuszy jako „pijak i żarłok” (Łk 7, 31–35), choć nie była to prawda, gdyż nigdzie nie dostrzeżemy nadużycia alkoholu przez apostołów. Ale te i inne słowa w Ewangelii i „Dziejach apostolskich” stały się źródłem nieporozumień i fatalnych interpretacji chrześcijan. W opinii chorych od alkoholu głów wino jako sacrum pomieszało się z alkoholowym profanum, usprawiedliwiając niekiedy picie nawet w stadium uzależnienia.

Tak też pojmowali to mnisi – wybitni znawcy i konsumenci win. Przysłowie cysterskie głosiło: „Kto się winem raczy, ten Boga zobaczy”. Franciszkanin François Rabelais napisał „Pogwarki pijackie”, wychwalające picie. Wino w średniowieczu nadal leje się na ucztach, picie jest powszechne, uwagę raczej przykuwa szaleństwo i okrucieństwo królów, wynikłe niekiedy z choroby alkoholowej. W 1398 r. doszło do znamiennego spotkania: król Francji Karol VI, który postradał zmysły tak bardzo, że nie pomogły zabiegi okładania mu potylicy gorącym żelazem, zjechał się w Reims – podczas gdy wokół szalała wojna stuletnia – ze zdeklarowanym młodym alkoholikiem, cesarzem Wacławem IV Luksemburskim (1378–1419). Okrutnikiem, również opętanym maniami prześladowczymi, który kazał torturować i zrzucić z mostu w Pradze czeskiej św. Jana Nepomucena, spowiednika swej żony, za to, że nie ujawnił mu tajemnicy spowiedzi.

Schizma angielska Henryka VIII Tudora, jego żeniaczki i okrucieństwa mają wyraźne podłoże uzależnienia nie tylko od alkoholu, ale i gier hazardowych oraz jedzenia (anoreksja, bulimia). Ten piękny i silny za młodu, skrajnie egocentryczny, rozpieszczony narcyz uwierzył chyba, że stoi ponad prawami natury. I że zawsze ma rację. Jego niewiarygodne chudnięcie i tycie (na stare lata specjalna maszyna wnosiła go po schodach) oraz podagra wywołane były nadmiarem stresu, wina i mięsa. Wskazują one na potężne zaburzenia psychosomatyczne.

Gdyby historycy zechcieli skojarzyć jego decyzje zerwania z Rzymem, wyniszczania żon, dygnitarzy, katolików i mnichów z rozwojem choroby alkoholowej i idącej w parze paranoi maniakalnej, mogłoby się okazać, że mamy do czynienia z psychopatą. Trzeba wyjątkowej utraty uczuć wyższych, by w dniu ścięcia Anny Boleyn, żony, dla której zerwał z Rzymem, pić, tańczyć, radować się i niebawem (30 maja 1536 r.) poślubić Jane Seymour.

Czy cesarz habsburski Rudolf II (1552–1612) był szalony? Raczej bliższa prawdzie jest teza, że w delirium tremens błądził po Hradczanach pośród ciemnych korytarzy z zamurowanymi na jego rozkaz okienkami. Wychował się na dworze habsburskim pełnym podejrzeń, hipokryzji i podskórnej trwogi, co wpłynęło na osobowość wrażliwego chłopca czytającego poezje. Urojenia towarzyszące zaawansowanej chorobie alkoholowej sprawiały, że cesarz kazał szukać kamienia filozoficznego, sprowadzał m.in. polskiego alchemika Sędziwoja, usiłował przeniknąć tajemnice Kabały, kazał stworzyć Golema, który wybawiłby go z nałogu i potwornych lęków. W napadzie szału usiłował dokonać morderstwa i popełnić samobójstwo, zanim wreszcie pozbawiono go tronu.

Większość carów Rosji piła nałogowo, podsycając winem swoje lęki. Paranoiczny Iwan IV upijał się do nieprzytomności i leczył rtęcią, która bulgotała podgrzewana w jego komnacie. Potworny lęk, drzemiący w nim od tragicznego dzieciństwa spowodował, że w wieku 35 lat wyglądał jak starzec. Inną metodą tłumienia przerażenia było intensywne życie seksualne: miał 7 żon, żył też z żonami syna, którego zresztą zamordował uderzeniami posocha. Niektórzy hospodarowie moskiewscy, znając siłę alkoholu, dekretowali czas jego spożywania, by poddani nie zbuntowali się w niewłaściwym momencie – i tak mieszkańcy Moskwy w XVI w. mieli wyznaczony czas na upijanie się, podobnie jak to się działo w Madrycie.

W XVIII w. car Piotr I, skądinąd zdolny władca, pijący nałogowo ogromne ilości wódki i wina, stał się bezlitosnym, nieludzkim satrapą. Od picia dostał najpierw tików i lęków (nie mógł spać sam), a potem padaczki alkoholowej. Opisy jego pijanych wybryków i „pijanego soboru”, na czele którego car ustanowił pijanego „papieża”, dotąd mrożą krew w żyłach. Niczym było dlań wskoczyć na szafot i pokazywać ludowi anatomiczne szczegóły świeżo ściętej głowy swej kochanki Marii Hamilton, której skrwawione usta najpierw pocałował, albo dopuszczać się skrajnych okrucieństw wobec własnego syna.

Tradycje carów podtrzymywały także kobiety. Caryca Elżbieta, panująca od 1741 r., piła niemal codziennie na balach i ucztach, tworząc legendę rosyjskiej „pozłacanej nędzy” – jak to określił historyk Wasilij Kluczewskij. Gdy umierała, jej następca Piotr III pił jak zwykle z dworakami pod drzwiami sypialni dogorywającej carycy. To mąż przyszłej carycy Katarzyny II, bity w dzieciństwie, który zaczął upijać się w wieku 10 lat. Nie rozwinął się nigdy, także umysłowo, i popadł szybko w obłęd alkoholowy. Przed polskim stolnikiem Stanisławem Poniatowskim, kochankiem żony, użalał się, że wolałby być generałem porucznikiem w służbie króla pruskiego aniżeli „wielkim księciem tego przeklętego kraju”, czyli Rosji. Zamach na nieobliczalnego alkoholika skrócił mu życie; na tronie zasiadła jego żona Katarzyna, bez wątpienia uzależniona od seksu.

W dobie XX-wiecznych masowych mediów alkoholizm ludzi władzy stał się zbyt widoczny, by go skrywać. Ale to już nowsza historia. W 1935 r. narodził się ruch Anonimowych Alkoholików, alkoholizm został wreszcie uznany za śmiertelną chorobę. Także dla prominentów.

Jerzy Besala
It rained, but we cheered ...
Odpowiedz
#2

Taka prośba: piszcie lepiej w skrócie o czym jest tekst i podawajcie linka.
Odpowiedz
#3

^ to akurat znalazlem na innym forum więc dlatego tak wrzuciłem :].
It rained, but we cheered ...
Odpowiedz
#4

Ciekawy artykuł o przyszłym premierze:

Wszystkie twarze Donalda Tuska

Witold Gadomski

[Obrazek: m2822615.gif]
Zdolność do uczenia się, zmiany poglądów, szukania kompromisu - to zalety lidera PO, które będą mu przydatne na stanowisku premiera. Jego słabą stroną jest natomiast nietolerowanie ludzi z silną osobowością w swoim otoczeniu
W ostatnich pięciu latach Donald Tusk zbudował silną partię polityczną i stał się jej niekwestionowanym liderem. Przetrzymał dwie porażki wyborcze i huraganowy atak PiS na Platformę Obywatelską - nie dopuścił do jej podziału ani nie stracił nad nią kontroli. Podjął ryzykowną decyzję o skróceniu kadencji Sejmu i wygrał wybory, choć na dwa tygodnie przed głosowaniem prawie nikt nie dawał mu szans.

Dziś jest jednym z dwóch-trzech najważniejszych polityków w Polsce. W demokratycznym kraju lider zwycięskiej partii musi wziąć odpowiedzialność za tworzenie nowego rządu, więc za kilka tygodni Tusk zostanie premierem.

W ciągu swej blisko dwudziestoletniej kariery udzielił tysiące wywiadów, setki razy przemawiał publicznie, od kilku tygodni nieustannie obecny jest w którejś z telewizji. Jest na ty z wieloma dziennikarzami, łatwo skraca dystans, żartuje, opowiada dowcipy, z których sam się śmieje zaraźliwym śmiechem. Jest bohaterem wielu anegdot - o tym, jak w latach 80. pracował przy malowaniu kominów, jak wspomagał strajkujących stoczniowców, będąc jednocześnie zwolennikiem skrajnie liberalnych rozwiązań gospodarczych, jak przed weekendem nawet w najbardziej gorących momentach rzuca politykę, by pojechać do rodziny do Gdańska. Ma za sobą długą i skomplikowaną karierę polityczną, choć nigdy nie pełnił żadnych funkcji administracyjnych, nigdy nie odpowiadał nawet za mały wycinek państwa.

Nieprzewidywalny

"Starłem się z Donaldem Tuskiem, bo nie mogłem zaakceptować jego stylu rządzenia, jego braku poglądów, dość prostego trybu bycia, a przede wszystkim bezwzględności w walce z partyjnymi konkurentami" - pisał przed kilkoma tygodniami w swym blogu Paweł Śpiewak, profesor socjologii i były poseł PO. I dodał: "Mam pretensję do niego za ubóstwo programowe, za intrygi".

Ta miażdżąca opinia nie wzięła się tylko z frustracji naukowca, który nie znalazł dla siebie miejsca w polityce. Śpiewak poznał Tuska jeszcze w latach 80. Przed dwoma laty szef PO wymusił na warszawskich władzach partii umieszczenie socjologa na wysokim miejscu listy wyborczej. Dzięki temu Śpiewak bez trudu dostał się do Sejmu. Mógł stać się jednym z zaufanych ludzi lidera. Jeśli odszedł, to nie z powodu urażonych ambicji, lecz dlatego, że zraził go styl bycia i sposób działania Tuska. Ale kilka dni później Śpiewak tak komentował debatę telewizyjną: "Bezapelacyjnie zwyciężył Donald Tusk, który zaprezentował się jako bardzo kompetentna, poważna i dobrze przygotowana osoba. A przy tym potrafił zachować duży luz i spokój, co pozwoliło mu w przekonujący i kompetentny sposób wyjaśnić większość kwestii merytorycznych. Sądzę, że rozwiał wątpliwości wielu osób, które wahały się, czy warto na niego i na PO głosować".

Śpiewak nie zmienił swego zdania o Tusku. Po prostu lider PO wypadł w debacie dużo lepiej, niż się spodziewano. Warto więc przypomnieć, że przed dwoma laty w kilku debatach z Lechem Kaczyńskim był nieprzekonujący. Wówczas przegrał i zaprzepaścił szansę na zwycięstwo w wyborach prezydenckich. Tym razem wspiął się na wyżyny mimo trudnej sytuacji psychologicznej. Kampania PO przebiegała bowiem niemrawo, większość mediów - także krytycznie oceniających rząd Kaczyńskiego - podśmiewała się z Platformy, którą PiS ustawiał na ringu jak doświadczony bokser słabeusza.

Można powiedzieć, szef PO okazał się bardziej wygadany, jego doradcy tym razem dobrze go przygotowali, udało mu się dobrać w debacie właściwsze słowa. Ale tak naprawdę chodziło o siłę psychiczną. Tusk zachował zimną krew, celnie atakował, nie był histeryczny, co mu się czasem zdarza. Zaprezentował się jako lider, który może przewodzić krajowi. Nawet Jarosław Kaczyński przyznaje, że był to przełomowy moment w kampanii.

Jednak w ostatnich latach takiego Tuska jak w debacie telewizyjnej widzieliśmy tylko kilka razy. Chyba najlepszy był w marcu 2006 r., gdy z mównicy sejmowej rzucił w twarz Kaczyńskiemu: „Wiecie, kogo widzę w tym pierwszym rzędzie? Andrzeja Leppera. Nie ma tutaj Andrzeja Leppera. Wiecie dlaczego? Bo dzisiaj okrzyk: ÂťBalcerowicz musi odejść ÂŤ wznosi Jarosław Kaczyński. To po co ma się męczyć Lepper? Ma wykonawcę swojego projektu gospodarczego”.

Ale to był tylko incydent. Przez długie miesiące PO nie przejawiała większej aktywności i jej nijakość, niewyrazistość stała się niemal przysłowiowa. Komentatorzy polityczni byli zgodni: Tusk i Platforma nie otrząsnęli się jeszcze po klęsce wyborczej z 2005 r. Grają tak, jak im zagra Kaczyński. Określenie Giertycha: "Platforma - ciamciaramcia" pasowało do tej partii jak ulał. Najwyraźniej uwierzył w to również premier. Musiał być zdumiony nie mniej niż miliony telewidzów, obserwując, z jaką werwą lider PO zadaje mu ciosy.

Czy premier Tusk będzie walecznym fighterem, czy znów zapadnie w sen? Nie sposób przewidzieć. Nawiasem mówiąc, Tusk ma dość osobliwą właściwość - na stres reaguje sennością.

Donald i kaczki

Stosunki Tuska z braćmi Kaczyńskimi mają długą i burzliwą historię. Lecha Donald zna dłużej. Dzisiejszy prezydent był autorem kilku tekstów zamieszczonych w nieregularnym periodyku "Przegląd Polityczny", wokół którego skupiało się środowisko liberalnie myślącej młodej inteligencji z Gdańska. Przed wyborami prezydenckimi w 1990 r. Kongres Liberalno-Demokratyczny, którego Tusk był jednym z liderów, na krótko połączył się z Porozumieniem Centrum Jarosława Kaczyńskiego. Małżeństwo w gruncie rzeczy nie zostało skonsumowane - nie powstały wspólne struktury i każda partia wkrótce poszła w swoją stronę.

Przed wyborami obie były prowałęsowskie. Po wyborach jednak Kaczyńscy skłócili się z Wałęsą i stali się jego najbardziej zajadłymi wrogami, a liberałowie utrzymali przyjazne stosunki z prezydentem. Ale nie tylko to różniło obie partie. PC było partią wodzowską, KLD - grupą towarzyską, by nie powiedzieć, kumplowską. PC ciągle z kimś walczyło, negocjowało, knuło, liberałowie się bawili, a politykę traktowali jak żart.

Tusk utrzymywał niemal przyjazne stosunki z Kaczyńskimi nawet wówczas, gdy PC przeszło do opozycji, a KLD wsparł rząd Hanny Suchockiej. Dzięki Tuskowi Lech Kaczyński został w lutym 1992 r. prezesem NIK. Tusk przekonał kolegów, że Lech jest całkiem w porządku i na pewno nie będzie wykorzystywał stanowiska dla celów politycznych. W kampanii wyborczej 1993 r. prezes NIK zaatakował liberałów za prywatyzację, a kierowana przez niego instytucja stała się zapleczem kadrowym dla przyszłej partii.

Powszechnie uważa się, że Tusk ma kompleks Jarosława Kaczyńskiego. Tusk twierdzi, że jest odwrotnie. Opowiadał dziennikarzom, jak podczas negocjacji z Jarosławem Kaczyńskim za oknami rozległo się kwakanie kaczki. Kaczyński poczerwieniał - był pewny, że kaczkę specjalnie wypuścili złośliwi liberałowie.

Tusk był dzieckiem szczęścia - takim zającem z bajki La Fontaine'a, który bez wysiłku przegania żółwia, bawiąc się wyścigiem. Czasami miał pecha, ale częściej dostawał do ręki karty, o jakich Kaczyński mógł tylko marzyć. W 1997 r. został wicemarszałkiem Senatu, a jego rywal ledwo wszedł do Sejmu z łaski Jana Olszewskiego, który przygarnął go na listy swojej partii. Tusk od dawna marzył o funkcji wicemarszałka. Pracy niewiele, spory prestiż, a na dodatek własne biuro, sekretarki, samochód służbowy.

- Zabiję cię. Ja marzyłem o tym stanowisku - zaatakował go Jarosław Kaczyński, który był ledwie posłem.

Ale w czerwcu 2000 r. szczęście uśmiechnęło się także do bliźniaków. Lech Kaczyński został ministrem sprawiedliwości; na tej funkcji ufundował swoją popularność i partię Prawo i Sprawiedliwość. Kilka miesięcy później Tusk przegrał wybory na przewodniczącego Unii Wolności. Zaryzykował - i rozstał się z Unią, w której czuł się coraz gorzej. Poszedł na swoje - założył Platformę Obywatelską. Tym razem musiał ciężko pracować, by utrzymać się na powierzchni. Mało kto dawał mu szansę na sukces. A jednak go osiągnął.

Aż do 2005 r. jego stosunki z Kaczyńskimi były bardziej niż poprawne. Wszystko wskazywało, że po wyborach obie partie utworzą koalicję. W połowie 2005 r. Tusk sugerował nawet, że w wyborach prezydenckich mógłby poprzeć Lecha Kaczyńskiego. Ale w trakcie kampanii wszystko się zmieniło. PiS ostro zaatakował Platformę i na mecie był pierwszy. Żółw wyprzedził zająca.

Dwa lata później Tusk wziął odwet. Dziś wszystko wskazuje, że wzajemne resentymenty i kompleksy prędko nie wygasną. Byłoby fatalnie, gdyby rzutowało to na stosunki między głową państwa a premierem.

Polityk polityczny

Donalda Tuska poznałem w grudniu 1988 r., podczas I Kongresu Liberałów. Zrobiłem z nim wówczas wywiad - zapewne jeden z pierwszych, których udzielił. Mówił o prawie do uprawiania polityki. To było jeszcze przed Okrągłym Stołem. Gdańscy liberałowie stanowili wówczas fenomen wśród formacji politycznych wychodzących z podziemia na powierzchnię. Nie zajmowali się historią, ale warunkami tworzenia firm prywatnych, metodami prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, sposobami opanowania inflacji, spłatą zadłużenia. Udawali ekspertów, a niektórzy szybko stawali się ekspertami. Tusk był inny - mówił o polityce.

KLD powstał na początku 1990 r. Pierwszym liderem partii był Janusz Lewandowski. Wkrótce nieformalnym, ale faktycznym przywódcą liberałów został Jan Krzysztof Bielecki, który niespodziewanie otrzymał od Wałęsy misję tworzenia rządu. Tusk pozostał "politykiem politycznym" - zajmował się tworzeniem partii, zakulisowymi negocjacjami, dużo jeździł po Polsce. Nawet wówczas, gdy został już przewodniczącym KLD, faktycznym przywódcą partii był Bielecki, którego autorytetu nie kwestionował żaden działacz Kongresu. Bo Bielecki miał za sobą doświadczenie w kierowaniu rządem.

Gdy w 1992 r. Waldemar Pawlak, który przez 33 dni był premierem, zaproponował dzisiejszemu szefowi PO stanowisko wicepremiera ds. społecznych, liberałowie odebrali to jako żart. Do rządu mogli wejść Bielecki, Lewandowski, Michał Boni, ale Tuska jakoś nikt sobie nie wyobrażał w roli wicepremiera. Legendarna była jego niepunktualność i to, że w każdy weekend znikał, jadąc do rodziny do Gdańska.

Ale znajomość z młodszym o dwa lata Pawlakiem, na początku dość egzotyczna dla nich obu, przerodziła się w coś w rodzaju przyjaźni. W Sejmie I kadencji założyli klub młodych polityków, potem wielokrotnie spotykali się na gruncie towarzyskim. Czy jest to prawdziwa przyjaźń, czy raczej wspólnota interesów? Chyba jedno i drugie. W ostatnich latach przegadali ze sobą wiele godzin, wypili wiele butelek wina, opowiedzieli setki kawałów i plotek. Pawlak stawał się coraz bardziej liberalny, Tusk coraz mniej dogmatyczny. Wybory towarzyskie szefa PO zawsze były dziwne dla osób postronnych (tego dotyczy uwaga Śpiewaka o "dość prostym trybie bycia"). Albo łapał z kimś wspólny język, albo nie. Najwyraźniej z Pawlakiem złapał. Obu polityków łączy nieufność wobec Warszawy i "elit". Polska dla Tuska (i chyba dla Pawlaka) to przede wszystkim prowincja - małe miasteczka, wsie, regiony, a nie "centrum".

Lepienie z plasteliny

W Unii Wolności, utworzonej w wyniku fuzji Unii Demokratycznej z KLD, pozycja Tuska była znacząca, ale nie miał szans na objęcie funkcji przewodniczącego. Co więcej, połączenie obu partii okazało się nie do końca udane. Pomiędzy obu środowiskami utrzymywało się napięcie i nieufność. Tusk podtrzymywał dawne więzi między liberałami, organizował konferencje w tym gronie. W 1995 r. publicznie oświadczył, że w wyborach prezydenckich będzie głosował na Lecha Wałęsę.

Wybory na przewodniczącego UW w grudniu 2000 r. przegrał z Bronisławem Geremkiem niewielką różnicą głosów. Jednakże jego współpracownicy zostali wycięci z władz partii. W ciągu kilku dni Unia rozpadła się. Dawni liberałowie stworzyli trzon Platformy Obywatelskiej.

Wtedy narodził się polityk innego formatu. To tak jakby awansować z drugiej ligi na sam szczyt ekstraklasy. Aby tam wejść, Tusk nie mógł się zadowolić poparciem kilku czy kilkunastu procent ludzi wykształconych, myślących liberalnie i zadowolonych z życia. Musiał pozbyć się maski liberała.

Udowodnił, że potrafi ryzykować. Zamienił pewne, choć niezbyt eksponowane miejsce w partii, która schodziła ze sceny politycznej, na coś zupełnie nieznanego. Coś, co dopiero trzeba było zbudować. Okazał się politykiem nieprzewidywalnym i niekonwencjonalnym. Kilka miesięcy wcześniej najgłośniej w UW protestował przeciw współpracy z Andrzejem Olechowskim. Mówił, że różnica życiorysów jest zbyt duża, by można poprzeć Olechowskiego w wyborach prezydenckich. Gdy odszedł z Unii, potrzebował kilku godzin na dogadanie się z byłym kandydatem. Olechowski zebrał w wyborach 18 proc. głosów. Tusk liczył na te głosy.

Andrzej Olechowski i Maciej Płażyński (stary znajomy z Gdańska) byli akuszerami przy narodzinach Platformy. Potem dołączyli Jan Rokita, Zyta Gilowska, Bronisław Komorowski. To były twarze partii, ale jej struktury budował Tusk i dawni liberałowie - Paweł Piskorski, Grzegorz Schetyna, Mirosław Drzewiecki, Cezary Grabarczyk. Tusk kontrolował i formował Platformę, jakby lepił ją z plasteliny.

Bez trudu pozbywał się polityków, a nawet całych grup, które nie pasowały do jego koncepcji. Nie zgodził się na wejście do PO struktur dawnego Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego (partii Artura Balazsa). Samego Balazsa, który w 2001 r. został posłem z listy PO, szybko się pozbył. Wypchnął też z partii Płażyńskiego - z którym, mimo długiej znajomości, nie miał "chemii" - i Olechowskiego. Z czasem pozbył się Piskorskiego, Gilowskiej, Rokity. Doklejał do Platformy nowych ludzi i nowe środowiska - Stefana Niesiołowskiego, Jerzego Buzka, Julię Piterę, ludzi z dawnej "Solidarności" i AWS, rzadziej z dawnej Unii Demokratycznej. W ostatnich miesiącach złowił dla PO Radka Sikorskiego, Jana Rulewskiego, Bogdana Borusewicza, Władysława Bartoszewskiego.

Figura, którą ulepił, jest niekształtna. Platforma na pewno nie jest tak klarowna jak dawny KLD. Mało komu się podoba. Ale każdy, kto się jej przyjrzy, dostrzeże w niej coś dla siebie - jeden partię liberalną, drugi chrześcijańską, inny partię wyrastającą z tradycji "Solidarności".

Plastelinowa PO mogła się podobać nawet zwolennikowi partii Kaczyńskich. Choć zakrawa to na paradoks, w kampanii wyborczej 2005 r. diagnoza PO i PiS była niemal identyczna: w Polsce szerzy się korupcja, wymiar sprawiedliwości nie działa, wszystkim kręcą tajne służby i byli agenci, państwo wymaga poważnego remontu. Jeszcze parę miesięcy temu podczas rozmowy w "Gazecie" lider PO stwierdził, że Jarosław Kaczyński miał wiele racji, a zastrzeżenie budzą jedynie metody, jakich używa.

Również w polityce zagranicznej myślenie Tuska nie różniło się tak bardzo od rozumowania Kaczyńskiego. W wywiadzie dla "Gazety" z 2005 r. lider PO mówił: "Musimy odrzucić kostium prymusa, nie możemy przejmować się tym, że będziemy przez inne kraje krytykowani, bo w Unii każdy o każdym źle mówi. Celem naszej dyplomacji musi być skuteczność, dbanie o własny interes, który często wymierny jest w pieniądzach". Hasło "Nicea albo śmierć" rzucił Jan Rokita, ale długo zgadzali się z nim i Kaczyński, i Tusk.

Słabości i siła lidera

Żaden polityk w Polsce - oprócz może Jarosława Kaczyńskiego - nie okazał się tak skuteczny jak Donald Tusk. Te sukcesy lider PO zawdzięcza temu, że potrafił się zmieniać, odrzucać dawne poglądy i etykietki. Zrozumiał, że w polityce trzeba poszerzać krąg zwolenników, szukać poparcia u grup niemających ze sobą nic wspólnego, wykorzystywać spoty telewizyjne. Program trzeba mieć, tak jak profesjonalista ma dyplom, ale nie należy do niego przywiązywać zbytniej wagi. Ważniejszy jest ogólny przekaz - wskazanie kierunku, w którym chce się prowadzić kraj. Na szczegóły przyjdzie czas po wyborach. To jest recepta na sukces.

Zdolność do uczenia się, zmiany poglądów, szukania kompromisu - to zalety Tuska, które będą mu przydatne na stanowisku premiera. Mocną stroną jest też wizerunek człowieka pogodnego i życzliwego, takiego równiachy, który pogada i z kibicami, i z młodzieżą, i ze starszymi paniami.

Słabą stroną jest brak doświadczenia w kierowaniu profesjonalnym zespołem. Tusk najlepiej się czuje w gronie kumpli. Nieźle w gronie podwładnych (rozmaitych asystentów), klientów (np. posłów, którzy chcą być ponownie wybrani) lub autorytetów (jak Władysław Bartoszewski czy Kazimierz Kutz). Gorzej, gdy ma do czynienia z partnerami, którzy chcą mieć swój udział we wspólnej sprawie i czasami się zgadzają, a czasami nie zgadzają z poglądami szefa. Na dłuższą metę niewielu ludzi z własną pozycją i autorytetem utrzymuje się w kręgu Tuska.

Dziś nie należy do tego kręgu nawet dawny przyjaciel i pierwszy lider liberałów Janusz Lewandowski. W styczniu 2007 r. Tusk nie poparł go w staraniach o utrzymanie stanowiska przewodniczącego komisji finansów w Parlamencie Europejskim. PO mogła albo upierać się przy Lewandowskim (co byłoby korzystne dla Polski, gdyż szef komisji ma wpływ na ustalanie budżetu Unii), albo walczyć o stanowisko przewodniczącego komisji spraw zagranicznych dla Jacka Saryusza-Wolskiego. Tusk uznał, że wygodniej będzie poprzeć Saryusza, choć kompetencje jego komisji w europarlamencie są niewielkie.

Problemem Tuska jest także mała asertywność. Gdy przed paru tygodniami był gościem w "Gazecie", zdobył się na wyznanie: "Z punktu widzenia naszej wspólnej historii i poglądów ciągle jesteście dla mnie moją gazetą, moją jedyną gazetą". Kilka dni później w wywiadzie dla "Dziennika" stwierdził, że KLD powstawało w opozycji wobec środowiska "Gazety". Tworzyłem KLD razem z Tuskiem i wiem, że to nieprawda.

Doskonale natomiast opanował mechanizm eliminowania ludzi, których uważa za niepotrzebnych lub szkodliwych. Zyta Gilowska zrobiła karierę polityczną dzięki Tuskowi, który wciągnął ją na listę wyborczą i promował jeszcze w czasach KLD. Gdy zorientował się, że przydatność lubelskiej ekonomistki jest mniejsza, niż się spodziewał, że ma ona słabości, które mogą partii zaszkodzić, publicznie oskarżył ją o to, że zatrudnia w swym biurze poselskim synową i daje synowi prace zlecone. O tym, że synowa Gilowskiej pracuje w biurze poselskim, wiedzieli wszyscy i nikogo to nie dziwiło ani nie gorszyło. Jeśli było to naganne, całą sprawę można było załatwić dyskretnie. Publiczny atak na popularną posłankę - która parę dni wcześniej wystąpiła w roli gwiazdy konwencji wyborczej, na której wołała: "Donald, bracie, idziemy do zwycięstwa!" - był dla Gilowskiej szokiem. Czuła się postawiona pod pręgierzem i oczywiście opuściła PO. Z nienawiści do Tuska zgodziła się wejść do rządu Kaczyńskiego.

Gdy Olechowski był wypychany z Platformy, Tusk na konwencji publicznie ogłaszał, że pozycja dawnego "tenora" w PO nigdy nie była silna. Kilka miesięcy później to samo sformułowanie powtórzył w stosunku do Jana Rokity. I to był sygnał, że na Rokicie postawił krzyżyk. Rokita nie został przewodniczącym Klubu Parlamentarnego PO. Marginalizowany w partii, zdecydował się nie kandydować na posła. Kompromitujące dla Rokity zachowanie jego żony było Tuskowi na rękę. Wyraził nawet swojemu dawnemu "druhowi" publicznie współczucie. Nikt nie wierzył, by było ono szczere.

Tusk nie jest jedynym liderem, który słabo toleruje silne osobowości w swym otoczeniu. Taką przywarę mieli nawet ludzie wielcy, których znamy z historii. Ale na stanowisku szefa rządu to może być problem.

W co wierzy Tusk?

Bez trudu można pokazać sprzeczne postawy i sprzeczne wypowiedzi Tuska. Na początku lat 90. był ostentacyjnie antyklerykalny, dziś mówi o sobie, że jest "wierzącym po przejściach". Kiedyś był przeciwnikiem populistów, dziś niektóre jego wypowiedzi są mocno populistyczne. Ta zmiana jest zrozumiała u polityka, który walczy o wygraną w wyborach. Ale uważny obserwator działań przyszłego premiera ma powód do niepokoju. Które słowa były wypowiedziane poważnie, a które były tylko lepem na wyborców? Czy Tusk ma jakąś koncepcję Polski, czy po prostu chce wygrać i zdobyć władzę? Na te pytania odpowiedź uzyskamy za kilka lat. Dziś możemy tylko zgadywać.

Sądzę, że jest kilka rzeczy, w które Donald Tusk wierzy głęboko. Wierzy w liberalizm - swobodę działania przedsiębiorców, których nie gnębi samowola biurokratów. Wierzy w wyższość własności prywatnej nad państwową. Wierzy w to, że ludzie mają prawo sami decydować, jak wydać zarobione pieniądze, jak i gdzie się leczyć, gdzie studiować, pracować, mieszkać, co czytać, jakiej muzyki słuchać, jaką telewizję oglądać. Wierzy, że państwo, aby być silne, musi być małe i ograniczone. Wierzy w prowincję - w ducha Pomorza, Śląska, Wrocławia, w to, że samorządy mogą lepiej gospodarować, jeśli nie przeszkadza im się z Warszawy. I jeszcze jedno - wierzy we własną gwiazdę, w to, że częściej niż inni wyciąga dobrą kartę.

Jest bardzo przywiązany do tradycji "Solidarności", do pamięci o gdańskich stoczniowcach zabitych na ulicach, do Wałęsy i Borusewicza. Te sprawy traktuje naprawdę poważnie. Ma sporo dystansu do siebie. Wie, że nie jest człowiekiem z marmuru ani z żelaza.
Odpowiedz
#5

Sobota,to Cię zainteresuje:

131 lat temu, 4 lipca 1776 roku, II Kongres Kontynentalny trzynastu stanów Zjednoczonych. Ameryki uchwalił Deklarację Niepodległości. Z okazji Amerykańskiego Dnia Niepodległości warto przyjrzeć się ideom, na których Amerykanie wznosili gmach swojej państwowości....

http://www.blog.gwiazdowski.pl/index.php...t=1&id=196
Odpowiedz
#6

Statek Myflower
Laughing Laughing Laughing Laughing Laughing Laughing Laughing
Odpowiedz
#7

Co do artykułu zapodanego przez Sobotę: nie tylko alkohol rządzi światem wpływając na władców i tyranów. Dziś na Discovery leciał sobie programik o Hitlerze i o tym, jak zapierdalał naspidowany non toper. Z resztą widać to po jego radosnym machaniu rączkami podczas przemówień.
Odpowiedz
#8

mezczyzni > kobiety

nareszcie dowiedziono ze faceci sa inteligentniejsi od kobiet <ok>

http://portalwiedzy.onet.pl/,31985,14456...pisma.html
Odpowiedz
#9

Headless cadaver napisał(a):Co do artykułu zapodanego przez Sobotę: nie tylko alkohol rządzi światem wpływając na władców i tyranów. Dziś na Discovery leciał sobie programik o Hitlerze i o tym, jak zapierdalał naspidowany non toper. Z resztą widać to po jego radosnym machaniu rączkami podczas przemówień.
Ekhm, ja bym tak Discovery nie zawierzał, oni sami na wstępie zaznaczali, że nie wiadomo, co tak naprawdę jego prywatny lekarz mu "zapodawał", działo się to za zamkniętymi drzwiami. Są to tylko przypuszczenia. Należy pamiętać, że wszelkiej maści historykom, psychologom lub innym badaczom już od dawien dawna utrwalił się jakiś konkretny zarys osobowości Hitlera i mają oni silne tendencje do przypisywania mu cech, których nie można tak po prostu stwierdzić patrząc na fotografie czy filmy (w przypadku choroby Parkinsona to faktycznie, było to widać na filmach, ale już nie stwierdzisz, czy brał narkotyki albo czy cierpiał na kompleks Edypa, bo tego po prostu na dostępnych nam filmach nie ma). Gdyby znalazło się ciało Hitlera, to pewnie sporo wątpliwości by się rozwiało. No mi akurat niepodoba się w Discovery, że wszystko tak namolnie przedstawiają jako pewniki - jako ich naukowe novum. Z tego ta stacja się utrzymuje, więc trzeba patrzeć na ich programy z dystansem, a już zwłaszcza na te przetłumaczone po polsku, gdzie wychodzą różnego rodzaju absurdy (np. użycie pojęcia niszczyciel zamiast pancernik w programach traktujących o bitwach IIWŚ, no wychodzą takie kwiatki).

a tak btw
Headless cadaver napisał(a):jak zapierdalał naspidowany non toper.
Jesteś pewny? Może oglądałem inny program, w każdym razie ja sobie tego nie przypominam, pamiętam tylko, że lekarz dawał mu amfetamine najpierw doustnie potem dożylnie, a na parkinsona robił mu zastrzyki z wyciągu z kału bułgarskiego chłopa Confusedhock: Ech te Discovery Wink
Odpowiedz
#10

Tymon Tymański: Narkotyki to bardzo ambiwalentny temat

No to dragi. Mówiłeś o przypalaniu, a czy miałeś jakieś doświadczenia z kwasem z grzybami itd?
Narkotyki to bardzo ambiwalentny temat.
Mogę powiedzieć, że zjednej strony narkotyzowałem się chętnie i to w okresie, kiedy drugi nie były zbyt modne. To były Iata 1984-85, przypalanie było tajemnicą poliszynela i czymś w bardzo dobrym tonie w towarzystwie alternatywnym, ale gandzia była tak słaba, że trzeba było spalić cztery cybuchy, żeby się ujarać. Byłem wtedy zachwycony jaraniem gandzi, byłem zachwycony swoim słowotokiem, który następował trzy razy szybciej niż zwykle, nachodziły mnie jakieś totalne dygresje - zlew na całego. I z dzisiejszej perspektywy muszę powiedzieć, że pierwsze doświadczenia z dragami były bardzo otwierające. Może zapodam tu jakąś prostą teoryjkę - wydaje mi się, że narkotyki otwierają czakram duchowości, czy jak to się nazywa i pojawia się pytanie: co z tym dalej zrobimy. Bo jeżeli się poleci w dziesięć Iat palenia bez przerwy, to się można znależć w dupie, można po prostu odlecieć, sczeznąć, zakurzyć się, tak jak wielu moich kolegów. A jeśli chodzi o mnie, to ja chcę być uczciwy, bo tu nie ma co oszukiwać: cztery razy dmuchnąłem w życiu koks, tyle razy amfetaminę dmuchnąłem, chyba trzy razy wziąłem w życiu kwasa, raz wziąłem grzyby i przypaIałem przez 10 Iat od imprezy do imprezy, nie codziennie, ale tak, powiedzmy towarzysko, co dwa tygodnie. Ale pojawił się w pewnym momencie jednomachowy, kilerski stuff z Holandii. Zacząłem więc uciekać z tej imprezy, choć na początku szukałem nawet w drugach przejścia na drugą stronę, szukałem w nich czegoś duchowego.
Pamiętam, że jak wziąłem kwasa, to wymyśliłem sobie, że biorę go w intencji poznania, bo chciałem poznać naturę rzeczywistości. Wiadomo, oczytałem się Morrisona, jakichś innych debili, teksty Lenona znałem od dziecka po polsku i od wieku 12 lat marzyłem o tym, żeby wziąć LSD. To był dla mnie totalny trip, po prostu musiałem to zrobić. I to dopiero na początku lat 90-tych udało mi się poeksperymentować z tymi rzeczami i mam ambiwalentne zdanie na temat narkotyków. Z jednej strony uważam, że jeżeli ktoś czuje, że musi ich spróbować, to ja mu tego nie zabronię. Nie chcę do tego zachęcać, ale uważam, że jeżeli ktoś czuje, że musi to zrobić i czuje, że ma siłę, żeby się tym nie zamasturbować na śmierć, to chyba musi to zrobić. Ale z drugiej strony jest to totalna pułapka. Nawet nie chodzi mi o narkomanię, chodzi mi po prostu o onanię. Paląc gandzię w pewnym momencie zszedłem już z etapu poszukiwania na pułap towarzyski, jarałem, bo wszyscy mi dawali gandzię, już nie chciałem jarać, chciałem się wyrywać. Z browarem jest tak, że działa totalnie po polsku, prosto. Wypije się go, jest człowiek głupszy, ale generalnie jesteś tym samym Krzysztofem, jesteście tymi samymi chłopakami, ja też jestem tym samym Ryśkiem. Jestem może troszeczkę mniej szybki, głupszy, trochę się zaczynam jąkać, ale generalnie on nie działa na umysł tak drastycznie, jak na przykład drugi, które zmieniają go, albo przestawiają cię jakoś, pojawia ci się druga rzeczywistość. Jedziesz sobie taką malutką lokomotywką po bocznym torze i wydaje ci się, że to prawda - szczególnie jak jarasz 10 Iat. To się dzieje z moimi kolegami: przychodzę, patrzę i mówię do kolesia: "Słuchaj, stary, byłeś dla mnie kultową postacią, jesteś moim idolem z czasów dzieciństwa", a on "Tak, świetnie, ale masz jakiś towar?". Spotykam się z gościem, który normalnie ma osobowość jak moja, albo wasza, ale ma 2/3 tej osobowości przywalone kamieniem młyńskim z własnej woli i nie może się z tego podnieść. I to jest załamujące, chciałem tego gościa zobaczyć jak jest trzeżwy, jak biega rano z czystą głową.
Wiadomo, że każdy się może upierdolić czy upalić, ale gość jest z własnej woli 10 Iat we wnykach takich, że po prostu szkoda patrzeć na taki marnujący się talent. To było dla mnie totalnie dołujące doświadczenie, zrozumiałem czemu taki gość nie robi kariery. I nie chodzi mi o to, że on nie rozmawia w talk show, w Wywiadzie z Wampirem, ale czemu on na przykład nie wydał dwudziestu płyt, czemu go nie ma np. w Nowym Jorku, o to mi chodzi, bo mógłby to robić, bo jest bardzo zdolny. Puszcza mi jakieś fajne, naprawdę zajebiste rzeczy, a ja mówię "Fajne, co ty tutaj jeszcze robisz?". "A, przyjechałem na wykład, wiesz, zapaIisz?". "Nie, dziękuję". "Na wykład przyjechałem, spóĽniłem się trzy godziny, ale mam okna, zobacz". Pokazuje mi jakieś szare ramy okienne, które, wyrwane skądś, ktoś mu dał. On: "Nic, fajnie, te okna przynajmniej mam, pojadę na wiochę z oknami". Zappa nie nagrałby tylu zajebistych płyt, gdyby palił w kółko. To jest ten aspekt właśnie narkotyków, którego nienawidzę, zresztą to samo z alkoholem.
Czyli twoja piosenka "Drugi to syf" była szczera?
Była szczera, choć uważam, że one mi coś otwarły. Jak sobie przypominam swój pierwszy odjazd na trawie w roku 1985 w Remoncie, na "Poza kontrolą" , to widzę totalny odjazd. Mam wrażenie, że te odjazdy dragowe, te najsilniejsze odjazdy dragami, które z reguły są przy pierwszym, drugim albo trzecim razie to są otwarcia czapy, otwarcia wręcz duchowe, na inne aspekty rzeczywistości, na płynne aspekty rzeczywistości, na to że ona jest inna, że nie jest solidna, że może się wszystko zmienić, że nagle okazuje się że szczury mogą być bossami cywilizacji, to są rzeczy jak z science fiction, historie zupełnie poboczne, które, jeżeli wejdziemy w nie totalnie, mogą się okazać pożyteczne, bo łapiemy relatywny stosunek do świata, dystansik. Ale to się może stać pułapką i to jest właśnie problem z drugami:
silne osoby mogą sobie dawkować, powiedzieć sobie kiedy wychodzą, albo kiedy używają tego całkowicie zabawowo, a są osoby, które w to wchodzą i nawet nie muszą być narkomanami, ale wiadomo, że taki gość nie funkcjonuje już normalnie bez trzech browarów dziennie albo bez macha gandzi. Przestałem palić gandzię w roku chyba 1993 i przez trzy lata byłem bardzo anty-gandziowo nastawiony, nie paliłem w ogóle gandzi, stwierdziłem, że to jest syf, zmienia osobowość, w ogóle gówno.

Neofita.
Tak jest. I przyjechał Lester Bowie, który był totalnie trzeĽwym, fajnym facetem, a palił codziennie przez 35 lat, totalnie uduchowiony facet, totalnie kumaty otwarty, zero w ogóle protekcjonalności. Gość, który znał Davisa, znał Coltrane"a, znał Dolphy"ego i mówił, że to byli zwykli ludzie. Po prostu zwykły facet. Palił jointy przez dwa lata z Marleyem na Jamajce, znał się z nim, chodził do niego, grał z Fela Kutim 7 miesięcy. I gość mówi do mnie: "Wiesz, tak wygląda kwestia narkomanii, stary. Zobacz, rozmawiamy, ile wypiłeś browarów?". Ja mówię:
"Cztery", a on "A ja jeden sączę, widzisz,to jest tylko kwestia umiarkowania. Jak się tego więc nauczysz, wygrasz", też był wagą poczułem, że to jest klucz, faktycznie, że jeżeli nauczysz się wyważać, to wszystko będzie OK. Pomyślałem sobie "A, ujaram się z nim". Poczułem, że wpadłem w gówno: mam sztywne poglądy, już się złapałem na neofityzm. Ujarałem się z nim potwornie dwa razy i teraz też mi się to zdarza raz na dwa lata, żeby udowodnić sobie, że nie jestem żadnym pierdolonym neofitą. Aczkolwiek jeżeli chodzi o drugi cięższe typu koks czy amfa, to już nie wracam do tych doświadczeń, ponieważ mam tak złe wspomnienia, czuję, że biorąc drugi żyjemy w pożyczonym czasie, tak jakbyś dostał kartę kredytową i masz tam 15 jazd, czy 2000 jazd za darmo, ale 2001 jazda może być ostatnia, albo może być bardzo niedobra i może ci mózg całkowicie rozwalić, może wszystko się odwrócić i może być tak jak z jednym z moich kolegów, który wyszedł przez okno z wieżowca. To jest kwestia tego, kiedy wypali się dobra karma, jak to się mówi w buddyzmie. Mówi się żartobliwie, że jest 5000, czy 30000 ejakulacji na życie - ale te z ręki się nie Iiczą- i podobnie jest z drugami, tylko po prostu niektórzy mają trzy, niektórzy mają pięć, niektórzy mają tysiąc jazd. Ale jak widzę, że młodzi goście walą tysiąc kwasów i potem się okazuje, że mają jakieś dziury energetyczne w aurze, czuję, że facet coś stracił, że jesteś z gościem, a on nie wyczuwa wszystkich spraw, mówimy o czymś, a on jest gdzie indziej, nie czuje wszystkich wibracji. Mówię o kontakcie, nie mówię o metafizyce.
No i tak działają drugi. Ja generalnie przestrzegam, żeby bardzo uważać z tymi rzeczami, na pewno dają otwarcie, które co prawda można uzyskać normalnie, ale jeżeli ktoś czuje, że musi choć raz sprawdzić jak to jest, to niech spróbuje, ale tylko wtedy, gdy czuje, że ma jakąś samokontrolę. A jeżeli po prostu czuje, że nie musi i to nie jest dla niego, to niech tego nie bierze bo to jest syf. Ale że one są zupełnie złe to nie powiem, ponieważ nic nie jest dla mnie złe, wszystko jest relatywnie dobre albo złe, zależy od tego z jakiego patrzymy punktu widzenia. Rzecz zła może być zupełnie dobra, kiedy jest widziana z innej perspektywy. Czytałem ostatnio wywiad z Dalajlamą w Wyborczej i tam był poruszony temat aborcji. I tam wyszedł typowy dla buddyzmu relatywizm, który nie jest moją ideologią, tylko po prostu jak się wchodzi w buddyzm, to się tym obrasta. Takie tao, na zasadzie: "Jaka jest pogoda? , "A co ci powiedzieć, jak wolisz, z jednej strony pada deszcz, a z drugiej- świeci słońce i to jest w tym samym momencie, naraz. Na co wolisz patrzeć, na aspekt deszczu czy na aspekt słońca? To się dzieje w tym samym momencie i jest jedną wielką rzeczywistością".
Odpowiedz
#11

Zoltan napisał(a):...

No niby preparacik podawany mu dożylnie został zbadany czy coś. No ale masz sporo racji. Te programy w dużym stopniu opierają się o przypuszczenia itd. jak większość kanałów popularno-naukowych. Ale najbardziej zabawne są filmy o duchach czy o ufo Laughing
Odpowiedz
#12

Zoltan napisał(a):
Headless cadaver napisał(a):Co do artykułu zapodanego przez Sobotę: nie tylko alkohol rządzi światem wpływając na władców i tyranów. Dziś na Discovery leciał sobie programik o Hitlerze i o tym, jak zapierdalał naspidowany non toper. Z resztą widać to po jego radosnym machaniu rączkami podczas przemówień.
Ekhm, ja bym tak Discovery nie zawierzał, oni sami na wstępie zaznaczali, że nie wiadomo, co tak naprawdę jego prywatny lekarz mu "zapodawał", działo się to za zamkniętymi drzwiami. Są to tylko przypuszczenia. Należy pamiętać, że wszelkiej maści historykom, psychologom lub innym badaczom już od dawien dawna utrwalił się jakiś konkretny zarys osobowości Hitlera i mają oni silne tendencje do przypisywania mu cech, których nie można tak po prostu stwierdzić patrząc na fotografie czy filmy (w przypadku choroby Parkinsona to faktycznie, było to widać na filmach, ale już nie stwierdzisz, czy brał narkotyki albo czy cierpiał na kompleks Edypa, bo tego po prostu na dostępnych nam filmach nie ma).
Ej,ale ponoć znaleźli zapiski tego lekarza i stąd wiadomo,a nie jest ,że teoria "oh, on spidował bo mu łapki latały",jakby wiedza historyków opierała sie tylko na filmach to by było zdeka chujowo Idea
Odpowiedz
#13

NO raczej nikt nie pierdoli farmazonów nie mając na to jakichkolwiek dowodów, wiarygodność takiego źródła poszłaby się dymać.
Odpowiedz
#14

Headless cadaver napisał(a):najbardziej zabawne są filmy o duchach czy o ufo Laughing
Ja uwielbiam pogromców mitów, fanów czterech kółek i czasem county chopper Tongue

No, może macie racje, może faktycznie coś tam się zachowało o tych dragach, ale mnie troche nurtuje sam fakt, że w Discovery nie mówi się (w każdym razie nie zawsze) o tym, co powszechnie jest przyjęte. Discovery skupia się właśnie na obalaniu mitów, przyjętych tez etc. etc., więc człowiek, który to ogląda i sobie tego nie weryfikuje zaraz wpadnie na zaskakujący wniosek, że Ameryki nie odkryto wcześniej dlatego, że nie znano wtedy kapusty kiszonej Confusedhock: I do końca życia będzie wierzył w to i co najgorsze jeszcze przekazywał innym Confusedhock:
Odpowiedz
#15

Niemal wszystkie wynalazki, jakie znamy z filmów science-fiction, powstaną w przyszłości. Pola siłowe, wehikuły czasu, statki kosmiczne, które polecą do dalekich gwiazd. To nie kłóci się z prawami fizyki - mówi DZIENNIKOWI jeden z najsłynniejszych naukowców świata, prof. Michio Kaku.

Kaku, wykładowca fizyki na City College of New York, to niezwykła postać w świecie współczesnej nauki. Niezwykle pomysłowy człowiek oraz prawdziwy tytan pracy. Już jako nastolatek postanowił sprawdzić, czy da się wyprodukować antymaterię, czyli substancję zachowującą się jak zwykła materia, ale w kontakcie z nią ulegającą anihilacji. W tym celu w garażu swojego domu zbudował betatron (prosty akcelerator cząstek elementarnych).

Na studiach zaangażował się w tworzenie teorii strun, nazywanej czasami teorią wszystkiego. Ma ona opisać wszystkie podstawowe siły występujące w przyrodzie. Dziś jest jednym z największych ekspertów w tej dziedzinie, autorem kilkunastu książek naukowych oraz ponad 70 artykułów na temat teorii superstrun, supergrawitacji oraz supersymetrii.

Niedawno tylko o nich marzyliśmy, ale te rzeczy mogą naprawdę powstać
zobacz galerię Niedawno tylko o nich marzyliśmy, ale te rzeczy mogą naprawdę powstać
Niedawno tylko o nich marzyliśmy, ale te rzeczy mogą naprawdę powstać
Mimo kwitnącej kariery naukowej prof. Michio Kaku jest także megagwiazdą telewizyjnych oraz radiowych programów popularnonaukowych powstających po obydwu stronach Atlantyku. Prowadzi m.in. naukowy talk-show w amerykańskiej sieci Talk Radio Network, do którego zaprasza laureatów Nagrody Nobla oraz czołowych badaczy w takich dziedzinach jak podróże w czasie, czarne dziury, podróże kosmiczne czy sztuczna inteligencja.

Jednak największą sławę przyniosły Kaku książki popularnonaukowe. Trzy z nich - "Hiperprzestrzeń”, "Wizje, czyli jak nauka zmieni świat w XXI wieku” oraz "Wszechświaty równoległe. Stworzenie Wszechświata, wyższe wymiary i przyszłość kosmosu” - ukazały się w Polsce. Najnowsza - "Physics of Impossible” - jest obecnie wielkim hitem w Stanach Zjednoczonych, od czterech tygodni znajduje się na liście bestsellerów "New York Timesa”.

Kup sobie miecz świetlny i ruszaj do sąsiedniego wszechświata

ANNA PIOTROWSKA: W swej najnowszej książce "Physics of the Impossible” pisze pan o tym, co jest możliwe, a co niemożliwe w nauce. Muszę więc zapytać od razu: co z podróżami w czasie? One wciąż tak mocno pobudzają naszą wyobraźnię. Czy kiedyś będziemy mogli cofnąć się w czasie - np. po to, żeby zabić Adolfa Hitlera tuż przed początkiem jego politycznej kariery?
MICHIO KAKU: Tak, będziemy mogli to zrobić, ale jest w tym pewna pułapka. Einstein powiedział, że czas jest jak rzeka, która przyspiesza albo zwalnia. Od niedawna wierzymy również, że rzeka czasu może mieć wiry oraz rozdzielać się na odrębne strumienie. Paradoksy czasowe da się wytłumaczyć, używając tej właśnie analogii. Gdy rzeka czasu rozdziela się i przeskakujemy z jednego jej koryta do drugiego, możemy zmienić przeszłość kogoś innego, ale nie naszą. Po prostu wkraczamy do wszechświata równoległego. Osoby, które tam spotykamy, jak na przykład Hitler, są genetycznymi bliźniakami znanych nam ludzi, ale tak naprawdę są kimś innym, bo żyją w innym wszechświecie. Stąd prawdopodobnie nie możemy zmienić własnej przeszłości. Nie powstaje też paradoks czasowy. Nawet jeśli zabijemy własnych rodziców przed naszymi narodzinami, oznacza to tylko, że zamordowaliśmy ludzi, którzy byli genetycznie tacy sami jak nasz ojciec i matka. Ale tak naprawdę nimi nie byli, bo nasi rodzice dali nam życie i nic tego nie zmieni.

Pisze pan, że tylko prekognicja, czyli przewidywanie przyszłości, oraz perpetuum mobile łamią prawa fizyki. Wszystkie inne zwariowane pomysły - jak wehikuł czasu czy pola siłowe - naprawdę są możliwe?
Po dwóch tysiącach lat ciężkiej pracy fizycy odkryli dwa fundamentalne prawa fizyki: teorię kwantową oraz teorię względności Einsteina. Pierwsza opisuje własności materii na poziomie mikroskopowym, czyli pojedynczych atomów lub cząsteczek subatomowych. Druga własności obiektów bardzo dużych, na przykład czarnych dziur czy rozszerzającego się wszechświata. Jak dotąd w ramach przeprowadzonych eksperymentów nie zarejestrowaliśmy żadnych odstępstw od tych dwóch teorii. Posiadane przez nas dane potwierdzają je z dokładnością 1 do 10 miliardów. Nie zezwalają one na istnienie perpetuum mobile ani prekognicji. Perpetuum mobile łamie bowiem zasadę zachowania energii, a prekognicja związki przyczynowo-skutkowe. Co jednak zaskakujące, zarówno teoria kwantowa, jak i teoria względności dopuszczają możliwość istnienia wielu koncepcji rodem z powieści science fiction, na przykład podróży w czasie, niewidzialności, teleportacji itd. Dlatego my, fizycy, możemy przewidywać pojawienie się różnych nowych technologii. I te prognozy mają realne podstawy.

Są więc tylko dwie rzeczy niemożliwe do zrealizowania. Dlaczego dawniej naukowcy tak często deklarowali, że jakieś urządzenia czy wynalazki nigdy nie powstaną? Na przykład bomba atomowa?
W XIX wieku ówcześni uczeni, na przykład wiktoriański fizyk Lord Kelvin, stworzyli wiele teorii naukowych, z których większość okazała się nietrafiona. Nie znali bowiem jeszcze wszystkich fundamentalnych praw natury. Nie zdawali sobie sprawy z istnienia sił jądrowych, które wiążą protony i neutrony w jądrze atomu. Lord Kelvin był przekonany, że wiek Ziemi nie może przekraczać kilku milionów lat. Nie miał jednak pojęcia, że siły jądrowe są w stanie podgrzewać wnętrze naszej planety przez miliardy lat. Sądził też, że promieniowanie rentgenowskie to żart, ponieważ pod koniec XIX wieku natura tego promieniowania nie była jeszcze dobrze poznana. Tak samo Lord Rutherford, który odkrył jądro atomu, uważał, że budowa bomby atomowej to fantazja, kompletnie nierealny pomysł. W obydwu przypadkach ich pomyłki były usprawiedliwione, gdyż nie pojmowano jeszcze wtedy natury sił jądrowych.

Które z naukowych deklaracji z przeszłości to najbardziej spektakularne wpadki?
Najnowszy przykład błędnej przepowiedni dotyczy niewidzialności. Na wszystkich wykładach z optyki uczyliśmy (w tym i ja), że niewidzialność jest niemożliwa, bo światło nie może owinąć się wokół obiektu i wyprostować po jego drugiej stronie, tak jak woda opływa i przykrywa głaz w korycie rzeki.
Dwa lata temu okazało się jednak, że byliśmy w błędzie. Naukowcy z amerykańskiego Duke University stworzyli nową substancję zwaną metamateriałem, która jest zdolna do zaginania promieniowania mikrofalowego (niewidocznego dla ludzkiego oka) dokładnie tak jak woda otacza głaz. W ten sposób przedmiot z metamateriału staje się niewidzialny w zakresie tego promieniowania. Natomiast zaledwie pół roku temu naukowcom z Cal Tech w Kalifornii, niemieckiego uniwersytetu w Karlsruhe oraz Ames Laboratory w Iowa udało się na poziomie mikroskopowym zagiąć czerwone i niebiesko-zielone światło lasera. Oznacza to, że w przeciągu kilku najbliższych dekad będziemy mogli skonstruować prostą wersję peleryny-niewidki Harry’ego Pottera. Urządzenie to prawdopodobnie będzie przypominać nie płaszcz, lecz cylinder. Tu jednak pojawia się problem z oczami. Znajdująca się w środku tego urządzenia osoba będzie musiała obserwować otoczenie, czyli w cylindrze potrzebne będą otwory. To z kolei oznacza, że patrząc z zewnątrz na ukrytego pod cylindrem-niewidką człowieka, zauważymy płynące w powietrzu gałki oczne!

Nietrafione przewidywania spowalniają rozwój nauki?
Czasami. Ale bywa i tak, że go stymulują. Na przykład pewnego razu kosmolog Stephen Hawking ogłosił, że podróże w czasie są niemożliwe, bo niezgodne z prawami fizyki. To przypuszczenie skłoniło wielu naukowców do szukania dowodów na to, że podróże w czasie są sprzeczne z teorią kwantową i teorią względności. Po latach ciężkiej pracy Hawking poniósł porażkę. Do dziś, mimo wysiłków najlepszych uczonych świata, nie udało się potwierdzić, że znane nam prawa fizyki wykluczają podróżowanie w czasie. Sam Hawking przyznaje teraz, że podróże w czasie mogą być możliwe - oczywiście nie w praktyce, gdyż nie dysponujemy odpowiednimi do tego technologiami - ale teoretycznie. My, fizycy, mamy takie powiedzenie: Gdy coś nie jest zakazane, to musi być możliwe. Wynika z niego, że podróże w czasie są wręcz konieczne z punktu widzenia praw fizyki.

Twierdzi pan, że już za kilkadziesiąt lat będziemy mogli używać cylindrów-niewidek, posługiwać się polami siłowymi, pewnym formami teleportacji i telepatii. Co pojawi się pierwsze?
Biorąc pod uwagę tempo prowadzonych obecnie badań, myślę, że cylindry-niewidki będziemy mieli już za kilka dekad. Przez ten czas nauczymy się również teleportować molekuły takie jak DNA, a może nawet wirusy. W podobnym horyzoncie czasowym umieściłbym też maszyny do telepatii (bazujące na skanowaniu fal mózgowych i sondach umieszczanych bezpośrednio w mózgu). Natomiast na statki kosmiczne i silniki na antymaterię będziemy musieli trochę zaczekać. Ich zbudowanie może nam zająć całe stulecie. Jeszcze później, za kilkaset lat, zyskamy zdolność teleportowania całej osoby.

Czy naprawdę można czytać w czyichś myślach? Albo przesuwać przedmioty za pomocą myśli?
Już teraz, badając pracę mózgu za pomocą funkcjonalnego rezonansu magnetycznego (fMRI), możemy czytać trochę w myślach. Na przykład kiedy kłamiemy, zużywamy więcej energii, niż wtedy, gdy mówimy prawdę, bo kłamiąc, musimy rozumieć zarówno prawdę, jak i nasze zmyślenie oraz jego konsekwencje. To można łatwo rozpoznać dzięki skanowi fMRI, który pokazuje, kiedy nasz mózg potrzebuje więcej energii. Oczywiście nie jest to jeszcze dosłowne czytanie w myślach. Sygnalizuje jednak istnienie pewnego potencjału, który w przyszłości może zaowocować powstaniem "słownika myśli”. Poszczególne myśli i emocje będą w nim przypisane różnym częściom mózgu, co pozwoli nam zamieniać znane wzory fal mózgowych na słowa. Inną technologią, która rozwinie się w przyszłości, będą umieszczane w mózgu elektrody, bezprzewodowo łączące się z komputerami. Za pomocą takiego urządzenia już teraz naukowcom z Brown University udało się pomóc sparaliżowanej ofierze wylewu, która, choć całkowicie odcięta od świata zewnętrznego, jest w stanie odpowiadać na e-maile, surfować po sieci, a nawet grać w gry komputerowe. W przyszłości nawet zdrowi ludzie będą mieli w swoich ciałach implanty, pozwalające im korzystać z internetu wyłącznie za pomocą myśli. Również pewne formy psychokinezy, czyli przesuwania przedmiotów dzięki sile umysłu, będą możliwe, szczególnie w przypadku osób sparaliżowanych. Wyobraźmy sobie maleńkie magnesy umieszczone w różnych przedmiotach i połączone bezprzewodowo z komputerem. Komputer będzie wyłapywał nasze myśli o tych przedmiotach i za pomocą magnesów nimi poruszał.

A co z polami siłowymi? Czy będziemy je mogli wykorzystać np. do ochrony naszego domu lub samochodu?
Pola siłowe, jakie znamy z powieści science fiction, nigdy nie powstaną, ponieważ ich koncepcja stoi w sprzeczności ze znanymi właściwościami siły elektromagnetycznej, sił jądrowych czy grawitacją. Jednak w laboratoriach udało się już stworzyć coś, co jest zbliżone do pola siłowego. To okna plazmowe. Plazma to gorące, zjonizowane gazy (takie, jakie znajdują się wewnątrz Słońca, pioruna czy telewizora). Mogą być one kontrolowane przez pole elektryczne oraz magnetyczne. W statku kosmicznym okno zbudowane z plazmy będzie w stanie oddzielić próżnię kosmiczną od jego wnętrza, co jest jednym z zastosowań pola siłowego. Pole siłowe da się wzmocnić na kilka innych sposobów. Na przykład za pomocą sieci silnych promieni laserowych, które stworzą dodatkową niewidzialną tarczę. Także siatka włókienek z mikroskopijnych węglowych nanorurek jest w stanie wygenerować silną, niewidoczną dla ludzkiego oka barierę. A więc połączenie okien plazmowych, promieni lasera i węglowych nanorurek mogą dać osłonę, która będzie wystarczająco gorąca, by zniszczyć obiekty chcące się przez nią przebić. Gorąca plazma może być również użyta do produkcji mieczy świetlnych, takich jakie znamy z "Gwiezdnych wojen”. Z rączki miecza będzie wysuwać się tuba emitująca plazmę, która będzie zdolna przeciąć stal. Z takimi urządzeniami jest jednak pewien problem - w ich uchwycie trzeba umieścić przenośny system zasilania, nieosiągalny dla współczesnej technologii.

Od wielu lat ludzie marzą o zbadaniu innych systemów planetarnych. Jak będą wyglądały statki, które polecą do dalekich gwiazd?
Takie statki powstaną za co najmniej sto lat. Dzięki fizykom wiemy już, jak mniej więcej będą one wyglądać. Mogą to być statki zdolne zbierać rozproszony w kosmosie gaz wodorowy, który zostanie wykorzystany jako paliwo. W tym przypadku energię pozyskiwalibyśmy drogą fuzji termojądrowej. Obecnie co prawda nie potrafimy w pełni kontrolować tego procesu, nawet w warunkach laboratoryjnych, ale statek z takim napędem mógłby w zasadzie lecieć bez końca. Można też wyposażyć statek kosmiczny w gigantyczne żagle, zrobione z bardzo cienkiego materiału. Za pomocą ogromnego zespołu laserów umieszczonych na Księżycu takiemu pojazdowi nadamy prędkość równą nawet połowie prędkości światła. Przekątna kosmicznych żagli może liczyć nawet setki kilometrów. Silniki na antymaterię także mogą napędzać statek kosmiczny, problem jednak w tym, że pozyskanie antymaterii jest obecnie ekstremalnie drogie. Powinno to się jednak zmienić w ciągu najbliższych stu lat. Ostatnim sposobem na podróże do dalekich gwiazd jest budowa całej armii maleńkich nanostatków w formie mikroskopijnych igiełek. Ponieważ będą one ultralekkie, łatwo nadamy im dużą prędkość i wyślemy całymi milionami do odległych systemów gwiezdnych. I choć tę podróż przetrwa zaledwie garstka z nich, to wystarczy. Każda igiełka będzie posiadała moc superkomputera. Wylądują na odległym księżycu czy asteroidzie, zbudują nadajnik radiowy i wyślą wiadomość na Ziemię. By jednak podróżować szybciej niż światło, potrzebujemy całkowicie nowego rodzaju fizyki, która wykorzystuje wormhole, czyli skróty przez czas i przestrzeń w formie tuneli.

Według pana podróże w czasie, podróże z prędkością większą od światła z wykorzystaniem wormholi oraz wizyty w innych wszechświatach będą możliwe za kilkaset, kilka tysięcy lat. Na jakiej zasadzie będzie działał wehikuł czasu?
Jest bardziej niż prawdopodobne, że będzie to urządzenie wytwarzające tunel czasoprzestrzenny, czyli właśnie wormhola. Takim wormholem mogło być zaczarowane lustro, przez które przechodziła Alicja. Kiedy dziewczynka wetknęła do niego rękę, została natychmiast przeniesiona z okolic Oksfordu do Krainy Czarów. Już dzisiaj możemy obliczyć ilość energii niezbędną do otwarcia tunelu w czasie i przestrzeni. Jest ona ogromna, rzędu energii czarnej dziury. Stąd podróże w czasie są nie dla nas lecz dla naszych potomków.

Czy podobne tunele czasoprzestrzenne można spotkać w naturze i czy da się je wykorzystać?
W centrum obracającej się czarnej dziury jest wirujący pierścień i wormhol. Kiedy przez niego przejdziesz, nic ci się nie stanie, tylko wkroczysz do równoległego wszechświata. Jeszcze do niedawna sądziliśmy, że to droga w jedną stronę. Ostatnio fizycy znaleźli jednak dowód istnienia dwukierunkowego wormhola, przez który można przejść i wrócić bez żadnego uszczerbku na zdrowiu.

Wyobraźmy sobie, że mamy niewyczerpane źródło energii. Jak będą wyglądały maszyny do otwierania wormholi?
Będą tak wielkie, że trzeba je będzie budować w kosmosie. Prace nad nimi zajmą cywilizacji znacznie bardziej zaawansowanej niż nasza setki jeśli nie tysiące lat. Ale powstanie takiej konstrukcji ma sens. Z danych zebranych przez satelity wynika, że nasz wszechświat umiera. Rozszerza się tak gwałtownie, że pewnego dnia panująca w nim temperatura spadnie do zera absolutnego. Oznacza to, że za tryliony lat kosmos zginie skuty lodem. A wraz z nim przepadnie inteligentne życie. Jest tylko jeden sposób, by wyjść z tego cało – opuścić umierający wszechświat. W przyszłości nasza cywilizacja może dysponować technologią pozwalającą na otwarcie wrót do innych wszechświatów. Śmierć tego naszego niekoniecznie musi oznaczać zagładę nas samych.

*Michio Kaku, światowej sławy fizyk, autor wielu książek popularyzujących naukę. Obecnie dziekan katedry fizyki teoretycznej Uniwersytetu Nowojorskiego


Słowniczek
Pole siłowe
Wynalazek często występujący w filmach oraz literaturze SF. Najczęściej przybiera postać przezroczystej bariery niepozwalającej się przedostać na zewnątrz (pomieszczenia czy statku) ludziom, powietrzu czy promieniom lasera. Wiadomo, że urządzenie generujące to pole musi posiadać potężne źródło zasilania. Według Michio Kaku taka forma pola nie jest możliwa do stworzenia, bo łamie znane prawa fizyki. Da się jednak stworzyć okna plazmowe, których podstawą będą gorące zjonizowane gazy kontrolowane przez pola magnetyczne. Będą one spełniały te same zadania, co pola siłowe.

Silnik na antymaterię
Urządzenie, w którego komorze dochodzi do połączenia cząstek materii oraz antymaterii. W wyniku tego procesu dochodzi do anihilacji zgromadzonego materiału i wyzwolenia się ogromnych ilości energii. Nad takim silnikiem pracuje obecnie NASA. Największym problemem jest stworzenie komory, w której bez wchodzenia w kontakt ze zwykłą materią będzie przechowywana antymateria. Innym problemem, z którym borykają się uczeni, są niezwykle wysokie koszty pozyskania antymaterii. Ceny tego paliwa powinny spaść w ciągu najbliższych stu lat.

Wormhol (ang. "wormhole”) - tunel czasoprzestrzenny
To przejście między różnymi wszechświatami lub między różnymi częściami tego samego wszechświata. Tego rodzaju twory często pojawiają się w książkach i filmach SF oraz w grach komputerowych. Przyjmują najrozmaitsze postaci, np. luster (jak w "Alicji w Krainie Czarów”). Możliwość istnienia wormholi przewiduje ogólna teoria względności Einsteina. Niektórzy fizycy twierdzą, że tunele czasoprzestrzenne otwierają się we wnętrzu czarnych dziur. Nawet gdyby tak było, nierozwiązanym problemem pozostaje, jak z nich korzystać (wewnątrz czarnej dziury grawitacja jest tak silna, że rozrywa nie tylko atomy, ale i wchodzące w skład ich jąder protony i neutrony). Stąd wormhole pozostają hipotetycznym pomysłem na podróże w czasie i przestrzeni.

http://www.dziennik.pl/nauka/article1626...mysli.html
It rained, but we cheered ...
Odpowiedz


Podobne wątki…
Wątek: / Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
Ostatni post przez Pandora
06-24-2005, 04:14 PM



Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości