Oto jak wygląda sen człowieka zrozpaczonego

:
Na pierwszy rzut oka mogła to być Warszawa albo Łódź. Przed sobą miałem niekończącą się ulicę, wyglądającą zupełnie jak Piotrkowska. Niezwykłości nadawał jej jednak niesamowity pomarańczowy blask zachodzącego słońca... Nad MIASTEM ANIOŁÓW zawsze świeciło takie słońce, 24 godziny na dob.
Upajałem się faktem, że byłem TAM i że mogłem TAM pozostać tak długo jak tylko chciałem. Szedłem powoli tym pasażem... choć nigdy wcześniej TAM nie byłem, wiedziałem, że dojdę do centrum... Potrzebowałem dojść do centrum choć nie wiedziałem po co... Nie wiem, czy szukałem K., o dziwo chyba raczej nie. Wiem jednak, że gdybym spotkał ją TAM, bylibyśmy szczęśliwi jak gdyby nigdy nic. Rzeczy, które postawiły między nami mur wzajemnej niechęci, które sprawiają, że już nigdy się do niej nie odezwę... w tym jednym MIEJSCU po prostu przestałyby sie liczyć... W MIEŚCIE ANIOŁÓW zdarzały się cuda i liczyły się tylko te rzeczy, które chciałeś, by się liczyły.
Byłem coraz bliżej centrum MIASTA, mijałem zalane romantycznym światłem zachodzącego słońca ściany ekskluzywnych sklepów, grajków ulicznych i dziwne stoista ze słomianymi dachami. Im bliżej centrum, tym bardziej zachwycony się czułem... ale nie tym, co mialem przed oczami... To było jakieś magiczne, wewnętrzne uczucie... Wreszcie doszedłem. MIASTO było pełne kontrastów: centrum nie było zbyt zatłoczone i było w nim tylko parę obiektów. Jednym z nich był kolosalny dom handlowy, innym położony raczej w przedsionku centrum wieżowiec Empire STRAT Building. Przede wszystkim jednak rzuciła mi się w oczy zapierająca dech w piersiach konstrukcja z żelaznych rusztowań, przerażająco wysoka i tak długa, że sięgała za horyzont. Motyw tej konstrukcji zawsze budzi jednocześnie pożądanie i lęk. Zwykle można było po niej przejść na inny kontynent jak po niebotycznym wiadukcie. Tym razem nie odważyłem się wejść dalej w centrum. Zawróciłem w stronę "przedsionka".
Idąc od centrum, na prawo pełno było dziwnych, hiszpańskich stoisk, przypominających koczownicze obozy. Na lewo znajdowało się osiedle chatek, które pomimo pomarańczowego słońca wprost tonęły w mroku. W jakiś sposób wiedziałem, że głupotą byłoby tam wchodzić.
W tym momencie wieczny zachód słońca przemienił się w wieczorną szarówkę i zdałem sobie sprawę, że tam, gdzie poprzednio była konstrukcja z rusztowań i centrum, teraz jest aleja rozrywki, rodem z Las Vegas. Biły stamtąd kolorowe światła organizujących istne bale klubów, płynęła muzyka. tak jak wcześniej konstrukcja, tak teraz wszystkie te dyskoteki rozbudziły we mnie pożądanie, a zarazem obawę. Było w nich ponadto jakieś ulotne skojarzenie z czymś nie do końca nazwanym, czego pragnę najbardziej w życiu (i nie ma to nic wspólnego z karierą rockową). Postanowiłem przełamać obawy i udałem się w stronę świateł, poszukując najlepszej imprezy. Chyba znalazłem i spotkałem tam albo K., albo jakąś obcą mi zupełnie dziewczynę. Doznałem spełnienia i szczęścia, które trwało wiecznie. Nie zmieniając już postaci ani nie wychodząc z ciała, skończyłem raz na zawsze etap ziemskiego życia i osiągnąłem Raj.
Po jakimś czasie zostałem wcielony w niskiego portorykańskiego ośmiolatka z dziwnym uczuciem, że to tymczasowe. Siedziałem na drewnianym ganku zalanym namacalnym wręcz mrokiem, przez który bezskutecznie próbował się przebić blask lampy naftowej. Ganek był częścią drewnianej chatki z parterem i pierwszym pietrem (po jednym pokoju na każdej kondygnacji). Wiedziałem, że to mój dom, a raczej dom chłopca, w którego zostałem wcielony. Wiedziałem, że ci ludzie, których widzę pierwszy raz w życiu na oczy, to moi(jego) rodzice. Wiedziałem też, że wciąż znajduję się w MIEŚCIE ANIOŁÓW, a konkretnie w tym mrocznym osiedlu nieopodal centrum.
"Matka" podeszła do mnie i powiedziała, bym lepiej wszedł do domu nim na dworze na dobrze rozpętają się demony. Sama poszła na górę, do sypialni (ja spałem na dole). Od samego początku, kiedy stałem się tym chłopcem, życie zaczęło się toczyć wokół imprezy, na którą chciałem iść, a wiedziałem, że nie mogę. By osiągnąć ten cel, wdrapałem się z ganku po drewnianej kolumience i bluszczu a następnie przez okno, do sypialni "rodziców". Usłyszałem stamtąd odgłosy bójki - w jakiś sposób wiedziałem, że zdarzały się codzień. Ojciec chłopca był sadystycznym alkoholikiem, który na okrągło znęcał się nad swoją żoną.
Sypialnia była ośwoetlona nikłym płomieniem lampy naftowej. Drewniane schody obok były kompletnie ciemne. To właśnie tam rozgrywał się dramat. Skierowałem się w tę stronę. Wyszedłem ma klatkę schodową - tym razem odgłosy dobiegały z dołu. Na parterze zobaczyłem "ojca" szarpiącego "matkę" i okładającego ją pięściami. Nie czułem nic, gdy na to patrzyłem, jakby nie robiło mi różnicy, czy szaleniec nas pozabija czy nie. Zero emocji... Gdy wszedłem, chwycił rewolwer i przystawił "matce" do głowy. W moim ręku pojawiła się broń, powiedziałem, żeby zostawił kobietę w spokoju. Sadysta, święcie przekonany, że nie starczy mi odwagi by strzelić, odwócił się i powolnym, szyderczym krokiem skierował w moją stronę. W pewnym momencie stanął. Zażądał oddania mu pistoletu. Zagroziłem, że jeśli się zbliży jeszcze choćby o krok, umrze. W odpowiedzi wymierzył we mnie broń i zaczął się zbliżać. Bez najdrobniejszego wahania pociągnąłem za spust. Kula trafiła między oczy... "ojciec" po prostu upadł, a z jego czoła wypłynął mózg. TAM, w MIEŚCIE ANIOŁÓW wszystko było proste... Był problem, wystarczyło go zlikwidować. Reszta się nie liczyła. Nie istniały okoliczności dodatkowe... Nie pomyślałem nawet: "Czy spotka mnie kara za zabójstwo?" Zresztą.... jedyną odpowiedzią był wschód słońca, tego samego niezmiennie pomarańczowego, o kojącym blasku...